Zanim kadencja dobiegła końca…
Zanim kadencja dobiegła końca, Lolkowi, pozostającemu prezydentem, wizytę złożył stary znajomy.
Wstępy bywają z natury nudne i karkołomne
Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów
Perypetie ludu pod okupacją zawistnej hordy
Generał Jaruzel pozostawał człowiekiem czynu
Komunizm i kształtowanie państwowości
Jerzy Lechita – przypadek niezłomny
Zanim kadencja dobiegła końca czyli wizyta na szczytach władzy
– Panie prezydencie – zakomunikowała sekretarka, zwracając się do najważniejszej osoby w państwie. – Jakiś pan do pana – wskazała.
– No, to wpuśćcie – odpowiedział bez namysłu prezydent. – Bendem przyjmował – zapowiedział.
– Tak uczynię – odpowiedziała.
– Wpuśćcie, wpuśćcie – dodał. – A kto? Kto? – dopytał, po chwili namysłu.
– Przedstawił się jako Dubieniecki – poinformowała sekretarka. Młoda, lecz mająca wydatne walory wizerunkowe.
– Tak, tak, tak! – pluł się prezydent przez słuchawkę, jakby nieco nerwowo. – Tego Pana od razu wpuśćcie! – Od razu! – wydarł się.
Wiedział, że Pułkownik przychodzi z wieściami i niesie rozkazy. Bardzo go to ucieszyło. Dubieniecki nie musiał długo oczekiwać przed drzwiami. Pani, która go przyjmowała, otrzymała jasny komunikat, by wszedł bez problemu.
Przeszedł przez długi korytarz. Nawet prezydent otworzył mu drzwi, wychodząc pośpiesznie na spotkanie.
– Witam pana, prezydencie – powiedział Dubieniecki.
– Dzień dobry, Panie Pułkowniku – skamlał i kłaniał się od wejścia.
– Wejdźmy do środka – zakomunikował Dubieniecki.
– Dobrze, już dobrze – odparł prezydent.
Po wejściu, rozgościli się i usiedli. Prezydent wyjął z biurka flaszkę czystej i postawił zgrabnie na stole, po czym sięgnął po kieliszki.
– Mam dobrą wódkę, chujowo drogą, ale dobrą, Panie Pułkowniku – oświadczył prezydent.
– No to polej, Lolek – odparł Dubieniecki. – Polej, polej – ponaglał. – Jak tam się rządzi? – zapytał.
– Dobrze – stwierdził prezydent. – Staram się wedle wytycznych, co Pułkownik kazał.
– Niedługo kończy się kadencja – zakomunikował Dubieniecki i dodał: – Pamiętaj, Olek ma wygrać. Jest swój chłop. Zrobisz, jak się umawialiśmy i tyle.
– Ale… – odparł prezydent.
– Żadne „ale” … – strofował Dubieniecki. – Ja powiedziałem. – To jest i ma być! – Zobacz, co dzieje się wokół. – Kaczkoduk wyleciał. Mówiłem, nie bierz, skorzystaj. A ty, kurwa wziąłeś! – No i co?
– No tak, ale nie udało się go wkręcić w aferę, Panie Pułkowniku – tłumaczył się prezydent.
– W aferę, srerę – zadrwił Dubieniecki. – Mieliśmy ich obciążyć, aby raz na zawsze skończyła się ta kaczkoducka, chujowa demokracja – kreślił Pułkownik ambitny plan.
– A co to znaczy, Panie Pułkowniku? – prezydent usiłował pociągnąć rozmówcę za język.
– Gówno! – warknął Dubieniecki. – Gówno to znaczy! – Było spotkanie. Widziałeś Donatana? – To nasz człowiek. Młody jest i musi pokręcić się jeszcze. Żonę ma ładną, chwilowo nikt jej nie rucha. – Ale być może zmieni się to niebawem. – dodał z uśmiechem.
– Czyżby, Pan Pułkownik miał coś na myśli? – zapytał prezydent.
– Nie, kurwa! – wrzasnął Dubieniecki. – Ja już nie mogę poświęcać uwagi kobietom. Mam w dupie, ujeżdżanie przechodzonych tłoków!
Dubieniecki żalił się, pochylając nad losem niedoruchanych kobiet.
– Lata na stanowisku pozostaję na straży i ciągle coś muszę robić.
– Rozumie się, Panie Pułkowniku – odpowiedział prezydent.
– Pamiętam Lolek, jak stawiali Kurtoville. Byłem wtedy w Kurtowie – wspominał Pułkownik. – W ośrodku sportowym na urlopie.
– Gdzie to? – dopytywał prezydent.
– Taka dziura – naświetlił Dubieniecki. – Nie o tym! Była tam, taka jedna… Poczekaj, niechże się zastanowię, jak ona miała? Kurwa! – Ach, już pamiętam. Nie zapomina się tego, jak ona pięknie ssała. – Ofelia! – wykrzyczał z tryumfem. – Tak jej było na imię. – Ofelia – powtórzył.
– O, to niezła dupeczka musiała być, Panie Pułkowniku – chlapnął prezydent.
– Tak – odparł Dubieniecki. – Jakbyś kiedyś chciał zaintonować, to pytaj o Nanę. – Swoją drogą, przy moich obowiązkach zapomina się o doskonałych kochankach. – Jednak, nie mając czasu, wolę myśleć, aby cnota mnie często nie dręczyła – wyznał.

Zanim się rozeszli na dobre, musieli potargować
Rozeszli się, a w głowie Lolka rozbrzmiewał głos zwycięstwa. Stanął w szranki, walcząc o stanowisko. W wyborach przerżnął, bo miał przegrać. Zresztą, Dubieniecki mówił, że sfałszują. Lolek działał na własną rękę, bo chciał dalej rządzić. Widocznie zrobił się zbyt chciwy, bo w człowieku narastają różne cechy, gdy stanie dalej od miejsca, które można określić mianem „punktu czarnej dupy”. Nie wiadomo, czy wierzył, że może zostać wybrany, czy tak miał zrobić? Pozostanie to słodką tajemnicą, gdyż dokumenty wywiadu nie wskazują tych okoliczności. Jednak fakt był w tym taki, że ten, który miał przyjść po nim, nadszedł.
Rządy Olka były dobre, kończąc ostatni etap zajmowania urzędów przez rodziny, powiązane z dawną nomenklaturą.
Olek Kwas nie był człowiekiem specjalnej konstrukcji. W jego rodzinie zaistniały długie tradycje, odnoszące się do gnojenia narodu polgarskiego. Okazywał się dobrym kandydatem. Rodzina była, jaka była: wiadomo, że wzorowa. Takich było tu wiele: uśpionych, zakamuflowanych i skrytych. W słusznych czasach sprawował się wzorowo. Partia postawiła na niego i zwyciężył. Wszedł na europejskie salony, jakby szedł do siebie. Bo nikt nie zauważył tego, że on już tam był.
Dopiero pojawienie się u steru Kaczkoduka, spowodowało nagłe zachwianie na scenie politycznej. Nikt nie przewidział, że aż tak mocno zdobędzie władzę i namąci. Swój był, ale oddzielił się ze stada. Chciwość przeważyła. Krył się, a gdy zyskał, wyjawił prawdy objawione. Żarło to wielu, co obłudnie niszczyli kraj od środka, nic nie zyskując, poza chwilową ślepą satysfakcją, której efektem była rujnacja, mnóstwa sprawnie funkcjonujących rozwiązań.
Lech długi czas próbował wyciągnąć Polgar do przodu. Media robiły, co mogły i co Dubieniecki kazał, aby ośmieszyć człowieka: a to, że żona brzydka, a to, że krawat niedopięty, a to, że rozporek trzeba naprawić. Draństwo, jakich mało hulało po salonach, wywiewając na ulicę najgorsze ścierwo.
Ludzie powoli się uśmiali, karmieni nienawiścią i żądzą. Jednak on robił swoje. Chodził, prosił, mówił, spotykał się. Pokazywał ludziom, że Polgar to państwo potężne. Nie za wielu było tych, którzy mogli coś zrobić dla narodu. Nawet wśród swoich, miał Kaczkoduk szuje, które bruździły. Mało było tych oddanych i mądrych. Żonę miał, w rzeczywistości mądrą i piękną kobietę, oddaną wspólnej sprawie. Polgar takiej pierwszej damy, nie miał nigdy i mieć nie będzie. Nikt się o tym nie dowiedział, dopóki nie zginęła.
Kaczkoduk, swoim rządzeniem pokrzyżował plany, ideologicznie nurzając się w kołomyi, mącącej gorące głowy gawiedzi. Szykowano się na niego długo, wiele lat planując ubój. Wreszcie nadarzyła się okazja, w której zebrali się sprawiedliwi Polgaru z różnych partii. Lecz nie o partię chodzi, lecz ludzi.
Zanim Polgar stracił swego bohatera
Kaczkoduk kierował się zasadami, a to stanowiło grę wstępną do porażki. Był prezydentem, poległ jak mąż stanu. Ostatni krwawy bohater Polgaru… Wielki i potężny… Najpotężniejszy… Dostąpił w śmierci godności królów.
Polgar musiał się zjednoczyć w żałobie, aby potem zniechęcić się do dalszej walki. By móc ośmieszyć morderczy czyn, podjęto się mozolnych starań. Krzyki, jęki o mordzie. Kaduceusz działał, a media drwiły. Tak, jak to mówił Dubieniecki: stały się te szuje potężną bronią w rękach partii.
Medialne psy, złaknione posad, pozbawione etyki i kręgosłupa, karmione dużą ilością gotówki, którą wysrywały w rubinach i talarach. Zrywały się, szarpiąc zajadle Kaczkoduka. Polgar nie potrafił się w tym połapać, a stara zasada sprawdzała się doskonale. Służąc korporacjom, powlekali dziwną otoczką zdrową substancję, blokując możliwość oddechu.
Sędziwy podówczas Dubieniecki, nadal sterował. Miał ku temu wiedzę, możliwości i kontakty. Chciał, aby działo się po jego myśli.
Szybko udało się wrócić do starych, dobrych obyczajów. Znaleziono człowieka, Bronka Komóra. Z dobrej rodziny, natchnionej szlachectwem prostactwa. Udało się też, Donatana Turseka, wcześniej wprowadzić na stanowisko. Pełna kontrola nad unijnymi pieniędzmi. Nastał piękny czas, w którym Polgar tracił, a zyskiwała określona grupa. Uprzywilejowani dorobili się fortun. Pieniądze nie rosły na drzewach, a mimo to, z równych zrobili się jeszcze równiejsi, a średni stali się ubodzy i miękcy.
Zanim demokracja wydała owoce
W takim ucisku, stworzono doskonałe warunki do tego, aby większość elity: młodej, wykształconej i poniekąd rozwiniętej intelektualnie, nie czuła się ograniczona jakimiś terytorialnymi granicami.
Władza z ludem nie przechadza się deptakiem, tylko robi co trzeba, dystansując się od ogółu.
Demokracja, konstytucja: to nie istniało, a że było…
Ponoć na Marsie kiedyś również było życie: i co z tego? Wprost beznamiętnie i bez końca, mogło istnieć wiele dostępnych rozwiązań, ale rządziła wiedza ukryta, którą każdy zachowywał sobie. Jawność przeważała, gdy zaszła potrzeba, a nie konieczność. Nie protestowano, bo w końcu to leśna wróżka istnieje albo i nie. Jeśli jej istnienie opłaci się, to czemu nie miałaby zaistnieć?
Rewolucja mogłaby się zdarzyć, gdyby zaniedbano ogólne rozrachunki dziejowe, prowadząc odmienną politykę, bez krzywd, postań i mitów narodowych. A tak? Zabezpieczona władza, jak zostało ustalone, od prowincji wzwyż. Nawet najmniejszy szczegół układanki, nie został pominięty. Nic nie zdołało umknąć uwadze partii.
Fragment satyry Wiocha. Powieść jebitna
Panna Cotta, Italian dessert in Ireland
