Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska

Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska

Za górami, za lasami… to fragment piątego rozdziału satyry Wiocha. Powieść jebitna, który zaprezentujemy w kilku odsłonach, ze względu na duży rozmiar. Liczymy, że choć trochę kogoś to rozbawi. Nie chcemy, aby to kogoś zmartwiło. Nie polecamy czytać dla osób wykształconych i elokwentnych. Zbyt dużą przeszkodą może okazać się nasz bełkot oraz zbytnia prostota. Ludzie stworzeni do celów wyższych, powinni czytać poważniejsze treści, np. Wyborczą Adama Michnika. 


Wstępy bywają z natury nudne i karkołomne
Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów
Perypetie ludu pod okupacją zawistnej hordy
Generał Jaruzel pozostawał człowiekiem czynu
Komunizm i kształtowanie państwowości
Zanim kadencja dobiegła końca…
Tamto i sramto Andrzeja Czkały
Syn ziemi – Rozdział 4 Wiocha
Jerzy Lechita – przypadek niezłomny


Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska…

Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska, wokół wiel­kich rolnych gospodarstw, wznoszących się za bramami wspania­łego raju socjalizmu, oto wyłania się nam wielka obora we wsi Sze­lestno.

Jurek Krasiulec, zalany jak każdego dnia, bez względu na porę, przetacza się w samotności przez pegeerowską oborę. Z od­dali, dostrzega to Boguś Kosidło, który donosił codziennie Ma­riankowi Chodakowskiemu, co władze miejskie i powiatowe, między sobą rozprawiają. Podejmowane tematy dotyczyły spraw róż­nych, a niekiedy rolnictwa. Na ogół, zajmowano się sprawami per­sonalnymi, głównie z obszaru tych prywatnych.

– Co ty kurwa, Jurek?! – chrząknął Boguś Kosidło, widząc jak zatacza się młodszy kolega, napruty jak stodoła i sunie niczym wieprz ryjem po korycie.

Szedł w przód, cofając się nieznacznie. Starał się podtrzy­mywać równowagę. Radził sobie na kolankach, podążał wsparty na łokciach, przesuwając się mozolnie, co parę centymetrów. Wciąż do przodu, brnął w gąszczu przedniego bydła. Kosidło nie mógł znieść widoku i podszedł do zmęczonego Jurusia.

Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska
Za górami i za lasami, we wsi Szelestno, Jurek Krasiulec – nawalony w trzy dzwony, podążał za stadem bydła, które zmierzało do obory.

– Chodź! – chrząknął Boguś Kosidło.

– Zostaw! – wydarł mordę Juruś, odganiając kolegę.

– Nie pierdol mi tu! – krzyknął dosadnie Boguś. – Bo jak nie!…  – zagroził.

– To co? – odparował Juruś, unosząc się w złości z ziemi i zbliża­jąc do Bogusia. – Kurwa, jeszcze raz sprzeciwisz się mi, to ci jebnę – zapowiedział, potrząsając chłopem.

Boguś zadrżał, bo ukazały się mu przekrwione oczy Juru­sia i ujrzał jego wściekłość, którą rozumiał.

Opój pracował w PGR. Wracał właśnie z kolejnej, suto za­kra­pianej balangi w ciągnikowni, gdzie popijał sobie z kobitkami od paszy. Podobały mu się, były proste i miały duże cycuszki. A ko­biety, mimo że miał żonę, stały się przekleństwem jego życia. Nie mógł żadnej przepuścić. Po balandze, jak wszyscy udali się do domów, Juruś czekał na żonę, która pracowała w biurze. Było dość późno, ale że szef, Marian Chodakowski, przebywał wciąż w pracy. Juruś postanowił w temacie niczego nie czynić, zwłaszcza nie­słusznych podejrzeń, więc znowu zalał palnik do pełna.

W samotnej drodze przez oborę, przeszkodził mu Boguś Kosidło, szubrawiec i donosiciel, działający w starych PGR-ach, krę­cący się przy partii. Zresztą, żerował od zawsze przy korycie. Sta­rał się robić karierę w edukacji, bo na wielu rzeczach nie znał się, a do żadnej innej pracy nie nadawał się zwyczajnie. Za partii, do­nosił Mariankowi Chodakowskiemu. W początkach demokracji na Tasiemcową do Krasiulca, a następnie na Wołka do służb.

Gdyby owego pamiętnego dnia w oborze, nie przeszkodził Jurusiowi, rano znowu obudziłby go parobek, który przychodził co­dziennie, otwierać przybytek pracownikom dojarzom. Umoru­sany, musiałby leźć do sadzawki. Wówczas, nikt człowiekowi nie wy­po­minał spożycia, ale pamięć ludzka bywa niezmierzona. Juruś zauważył, że dzięki Bogusiowi uniknął wstydu. Przyszedł mu do głowy pomysł, że wspólnie mogą do czegoś dojść. A teraz, kiedy Boguś ukorzył się, w przekonaniu Jurusia miał służyć mu, póki nie zdechnie. Prosty był i myślał dwutorowo: czarne lub białe.

Juruś splunął na ziemię i poszedł do chałupy. Nie czekał już na żonę, z którą zabawiał się jego stary szef. Dla 65-letniego Marianka, młoda Krasiulcowa stanowiła cukiereczek. Zresztą, jego stara grała jedynie w brydża, czego Marianek nienawidził. Wolał poklepać po pupie Krasiulcową.

Marianek odwdzięczył się w niedługim czasie Jureczkowi, nie tylko dorodnym porożem. Dobry okres przyszedł w 1989 r. W Europie tworzyła się nowa demokracja, docierając na daleką prowincję. No i stało się tak, że w gminie Kraśnik potrzebny był Chodakowskiemu jakiś zakuty łeb, którego mógłby kopnąć w dupę, wsadzić na stanowisko, a potem rozkazywać wedle woli. Nie przewidywał Marianek, że gdy PGR-y padną, a wójta karzą wybrać, to już nic nie będzie można czynić. Krasiulec był najgłup­szy w stadzie. Takiego kandydata poszukiwał…

Skądinąd, nikomu ze starych bossów nie chciało się w tym gównie babrać. Mieli swój wiek, więc woleli odpocząć, pobawić wnuki, a dzieci pozostawiali na posadach w szpitalu powiatowym, ZUS-ie, Powiatowej Komendzie Milicji i urzędach. Kogo, gdzie kto chciał, tam wsadzał. ORMO rozwiązali i trzeba było zapewnić zajęcie lokalnym agentom. Dodatkowo, dochodziły kable z Soli­darnej i donosiciele zachodniego imperializmu. Duża grupa do na­kar­mienia, ale trzeba było sprostać. Dziwne nastały czasy…

Wybór Jurusia był prosty. Wziął Marianek zarejestrował Kra­siulcowi komitet, bo ten był aż tak tępy i przechlany, że ledwo co dawał radę podpisać się dwoma rękoma. Kazał Kosidle obsadzić dla bezpieczeństwa komisje wyborcze, urobić karty i zagło­sować. A dla oka i utrzymania pozorów, nakazał chłopom z PGR Szelestno, iść do lokalów wyborczych, podpisać się w spisie wyborców. Potem mogli ze zwycięzcą popić.

Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska
Helenka Krasiulcowa, ukochana Jurusia i kochanka Marianka Chodakowskiego. Kobieta spełniona i spełniająca, miss PGR-ów i bogini seksu demokracji gminnej.

Jerzy Krasiulec został wybrany demokratycznie wójtem Kraśnika. Z tej okazji, Marianek wydał wielką fetę na część zwycięstwa własnego geniuszu. Korzystał przez dziesięć lat z usług Helenki Krasiulcowej, aż w końcu, zadbał wręcz o syna dla Jurusia. Nie mógł przepisać go na siebie, bo jego stara nie dałaby spokoju, a i tak już czuł się niezbyt dobrze, bo młoda kochanka dawała się we znaki.

Juruś nie wiedział, z czym i jak to się je, ale miał władzę. To był powód do chodzenia przez wieś w wyprostowanej pozie. Z urzędu dostał pierwszy krawat i marynarkę. Nie mógł więcej do obory chodzić. Zmienił się system, ale reszta pozostała po staremu. Niektórzy musieli się odsunąć albo byli zbyt starzy, więc i tak powinni dawno być na emeryturze. Inni przesunęli się z partii do opieki czy władz wojewódzkich. Wcześniej, zajmowali się ludźmi jako partia, później reprezentowali państwo.

Juruś Krasiulec miał trzydzieści dwa lata, kiedy został wójtem tego – jak to wówczas mawiał – „zasranego Kraśnika”. Cięż­ko było na początku, bo chłopy buntowały się, dopóki Marian Chodakowski żył. A potem, stopniowo, Krasiulec nadgorliwych spacyfikował. Pamiętał im te dżinsy z NRD i pomarańcze. Sam miał pod dostatkiem wódy i ruskiego tytoniu. Resztę szmuglował. Tamtym było prosto, dlatego ich nienawidził i tępił przez dwa­dzieścia lat, jak sobie zawczasu w kryzysie postanowił.

– Będę was gnoił, bydlaki – myślał Krasiulec – dopóki nie pozdy­chacie lub nie minie dwudziestu lat waszej klątwy. – Taka kara słusz­na będzie – powtórzył tym razem na głos.

W trudnych chwilach towarzyszył mu, usłużny Boguś Ko­sidło oraz butelczyna schłodzonej księżycówki.

– Tak, oczywiście – odpowiedział służalczym głosem Kosidło, któ­ry na dźwięk głosu Jurusia, poderwał się ze stołka.

– No i co Boguś? Ty szujo! – darł się Juruś. – Ty gnoju, będziesz do­nosił, co u Tasiemcowej – zapowiedział. Śmiał się przy tym, bę­dąc w nadzwyczaj dobrym nastroju.

– Dobrze – odparł Boguś.

– Żeby nie było nieporozumień potem, kurwa – denerwował się Ju­ruś. – Masz mi to babsko obserwować i chce wiedzieć, co ona robi! – wydarł się. – Liznę ją po cipie – przechwalał się. – Za­pamiętaj, debilu – dodał Juruś. – Walić będę ją, jak coś, wy­łącz­nie ja! – tak zabrzmiał rozkaz wodza.

Kosidło był psiej natury, więc wydarł z miejsca i podążył nasłuchiwać. Pies zachowuje wierność wobec właściciela, a jego panem został Jureczek. Niezmienne, od ćwierć wieku wykonuje rozkazy. W tym czasie, Boguś dostał, co chciał. Miał ambicje, ale nie mógł mu Juruś pomóc wyrosnąć. Bo uważał, w prostym założeniu o Kosidle, że pies będzie zawsze psem i skoro odbiłby się, to mógłby zagrozić nawet jemu samemu, stając się psem gryzącym. Kosidło miał jedno zadanie – pilnować żony Haliny, a nawet z nią pracować, jak będzie trzeba. I nasłuchiwać… cały czas nasłuchiwać, aby do domu, więcej bękartów nie naznosiła.

Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska
Za górami, w Łysoczołach doszło do objawienia świętego. Nie wiadomo, kto komu i po co, ale było to zdarzenie święte.

Przed objawieniem najświętszym w Łysoczołach, Jurek miał pięćdziesiąt siedem lat. Ale jak sam twierdził, trzyma wciąż formę, patrząc na otyłego jak wieprz Bogusia Kosidło. Był szczu­pły z przechlania, czuł się nadal przystojny, bo parę młodych dup ostatnim czasem zaliczył. Sprowadzało się to do jego życiowej zasady, która głosiła: „dobre bzykanie i umiarkowane picie, po­zwala zachować dobrą kondycję”. Ponadto, Jureczek wychodził z założenia, że żona to „stara zmarszczka”, więc dobrze czasem wśli­zgnąć się w młode ciałko i zakonserwować „szturchacza”. W od­róż­nieniu od swoich sługusów, wolał kobitki. Rozwijając się, nie próżnował politycznie, tworząc grupę zależnych podnóżków, która mu wiernie służyła.

Fragment Wiocha. Powieść jebitna



Forbidden Seek po angielsku
Cooking page


 

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.