Stasiulek Bułka, pierd i dynks
Stasiulek Bułka, pierd i dynks… to historia drażliwa naszego bohatera z satyry Wiocha. Powieść jebitna. To jeden z bohaterów. Nie jedyny, ale warty uwagi z uwagi na jego osobistą zaradność życiową. Perypetię tego bohatera zaczynamy śledzić od rozdziału piątego.
Wstępy bywają z natury nudne i karkołomne
Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów
Perypetie ludu pod okupacją zawistnej hordy
Generał Jaruzel pozostawał człowiekiem czynu
Komunizm i kształtowanie państwowości
Zanim kadencja dobiegła końca…
Tamto i sramto Andrzeja Czkały
Syn ziemi – Rozdział 4 Wiocha
Jerzy Lechita – przypadek niezłomny
Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska
Józef Maciejowik z gminy Łysoczoły
Stasiulek Bułka, pierd i dynks
W żaden sposób nie można pominąć kanalii, o której świat ziemski usłyszy na dobre, za jakieś zgoła czterdzieści lat. Jakże, losy tego bohatera są związane z prowincją, w której rozdaje karty, snuje intrygi i udaje dobrego człowieka. Totalna łachudra – tak można byłoby scharakteryzować ową tragikomiczną postać. Najgorsza kanalia spośród kanalii. Prawdziwy piskorz polityki. Wąż systemu demokratycznego, nędzny imitator człowieka. Należy mu się i chwała.
Przełożył niedoskonałości, brak inteligencji i poczucie kompleksów w sukces, przysłaniając wybrakowane części człowieka. Skutecznie skrywał wulgarną naturę, pławiąc się nędzą pośród dobroczynności. Tacy mają się dobrze na prowincji. Niszczą „małe ojczyzny”, niekompetencją i poczuciem tego, że są dobrzy, mądrzy i wykształceni. Zasadniczo, trzymają się wyłącznie kasy, która z łatwością spływa do nich strumieniem.
Dzięki temu właśnie, że są kanaliami, system demokracji nie potrafi zweryfikować tych uchybień. Chwytają stery w ręce, dupcząc ogół, a naród płaci.
Prawda jest taka, że dzieje narodu będą wymagały, aby Stasiulek został bohaterem i wzorem milionów rodaków. Ważny dygnitarz znad Warchołki, pracuje nad tym, gdzie trzeba. Bohater wielce zasłużony dla rządu, posiada rozliczne koneksje i sprawi, że wokół zapanuje praworządność, ład i dobrobyt.
A tak to się zaczęło…
Dawno, dawno temu, w miejscowości Pisk, latem 1962 roku, kiedy słońce świeciło na niebie w kolorach czerwieni, na świat przyszedł mały chłopiec. Było to dziecię wątłe, ledwo patrzące na oczy, ale krzyczało niesamowicie tak głośno, że pielęgniarka musiała przyrżnąć młokosowi klapa na opamiętanie. Za młodu widać, kim staje się człowiek. A ten miał być „krzykaczka” i „pretensjonalny szantażysta”, „kanalia” i dysydent”. No i… „palant”. W rzeczy samej, taki drwiący z natury i człowieka egoistyczny cham, skrojony jeszcze w łonie na miarę chamstwa.
Rodzice nadali mu imię Stasiulek. Na cześć pradziadka kolaboranta, który współpracując z bolszewikami, dorobił się skromnego majątku na Kresach. Prawda jest taka, że rodzina przejęła posiadłość po wywiezionej na Sybir rodzinie powstańca lutowego.
Takie czasy… Jeden ma, drugi traci. Trzeba było jakoś żyć. Zajęli majątek i dobrze wiodło się rodzinie, dopóki nie nadszedł czas wojennej zamieci.
Pradziadek działał w bolszewickim kolektywie, wspierał papuszkę Lenina, potem batiuszkę Stalina. Po nastaniu Chruszczowa, on i jego syn, musieli nawiewać na ziemię odzyskane.
„Szklane domy” – to mało powiedziane. Tu był raj dla nich. Nagroda raczej, a nie żadna kara.
Po raz drugi, mogli sobie za darmo przyjść na czyiś majątek i w pełni go zrujnować, nie ponosząc odpowiedzialności.
Majątek na wschodzie i tak już nie przynosił zysków; strzecha wymagała remontów, ciekła, a na gospodarstwie nie było żadnych zwierząt, bo hodowla kur, kaczek i innego drobiu była czasochłonna i wymagała pracy. Po tym, jak niemiecki okupant zabrał Żydów, nie było od kogo kupować, a po wycofaniu się Rosjan, nikt już nie płacił za informacje. W sumie nie istniał żaden logiczny powód na dalsze przebywanie w tamtym regionie.
Koniec wojny i ziemie odzyskane, wyznaczały nowe bramy, prowadzące do raju utraconego, w którym dobro samo pchało się do rąk.
Rodzina Stasiulca, dziadzio Iwan Władysław Bułka, jego żona Trudzia Helenka Bułka z domu Avramowa, wraz z dziećmi: Włodzimierzem, Józefem, Heleną i Jagódką oraz ciotką Danutą Ksawerą i jej mężem Teofilem Iwanowiczem Berią, byłym działaczem Frontu Komuny Wschodniej, wybrali się na Zachód.
Szli wzdłuż pobojowiska, krajem litewskim, aż dotarli do Białegostokańca, a stamtąd dalej darmo, pociągiem do Piska. A, że nie mieli nic, to cóż, wystarczyło wsiąść do wagonu. Po przybyciu, osiedlili się we wsi. Na siłę przydzielono im duży dom, podwórze i kawał pola. – Kurdwa! – mawiał złośliwie Iwan Władysław Bułka. – Co ja nieszczęśliwy, do luja będę z polem robił? – zastanawiał się przez cały czas. Pojawiła się, długo oczekiwana nadzieja, że lokalny aparat, umożliwi słuszną i jedyną pracę w informacji. Dziadzio i tatko byli szczęśliwi, wujo też. Po Niemcu, została piwniczka pełna trunków. Wszelaki dobrobyt… Oj! Dobrobyt wszelki, spłynął na nich z Bożej łaski.
Kobiety miały łazienkę, ale nie wiedziały, co robi się z takim przybytkiem. Był prąd… a siedzieli przy nafcie, bo zamiast wlać benzyny i ruszyć agregat, to rozpirzyli go, a części pchnęli pośpiesznie na targu. Zainwestowali wyjątkowo trafnie, gdyż nie musieli kupować upragnionej substancji ognistej i zakupili pierwszą parę kurek, kaczek, gąsek i innego drobiu.
Rozpoczęła się hodowlana przygoda, która trwała do lat 80-tych, zanim nie opuścili Piska i udali się do powiatu kurtowskiego. Byli w regionie poważnym producentem jaj, którymi handlowali na wielkim targu w Pisku. Każdy młody z rodziny, miał się tego interesu nauczyć, aby wiedział, na czym polega życie. – Jajko to życie, trud i pieniądz – nauczał Iwan Władysław Bułka – dziadek, senior rodziny.
Józef Bułka, syn Iwana Władysława Bułki i Trudzi Helenki z domu Avramowy, spotkał Luizę Gąskę, w której rozkochał się bez opamiętania. Kobieta ta była cudnej urody i solidnego kształtu. Było, za co złapać i co potrzymać, a i piard miał z czego wydobyć się na powierzchnię. Niewiele myśląc, Józek rozpoczął chodzenie w konkury. Musiał przy tym, starać się zachowywać. Miał wówczas problem z nadmiernym rauszem. Potykał się w takim stanie, zarzucało go niemiłosiernie po polach, a zwiększona kolizyjność, powodowała bolesne otłuczenia. Zdecydowany omotać młódkę, szedł w kierunku domu lubej, przynajmniej dwa razy dziennie.
Stawał, patrzył z oddali, cieszył gębę i wracał do starej bimbrowni ojca, popijając po drodze najlepszy dynks w okolicy.
Luizka, na co dzień pasała gąski i kaczuszki nad okolicznym stawkiem, przy którym Bułkowie trzymali kury, kogutki i czasem kilka indyczków.
Józef, w tym czasie chętnie pomagał rodzinie i zajmował się drobiem. Podtrzymywał pokoleniową tradycję i odnotował swój wkład w rozwój cywilizacji na ziemiach odzyskiwanych. Praca była dość ciekawa, bo kury niosły się po trawie i musiał ostrożnie szukać jajek, które z kolei nosił do izby, składając w dużym wiadrze. Następnego dnia, mamusia lub on, albo i też któreś z rodzeństwa, niosło zdobycze na targ, celem sprzedaży i zamieniania w czyn idei dziadka. Jajko tak zdobyte, za które otrzymywali pieniądz, pozyskiwane było w trudzie i dawało życie. Moneta szła na nowe łachy oraz aparaturę do starej bimbrowni.

Rurki, kształtki, kociołki – wobec zapotrzebowania odbiorcy, wymagały doinwestowania. Precyzyjna technologia wymagała pokaźnych finansów. Trza było zarobić! Dlatego hodowali te zwierzątka. Często chodziły one po domu, gnieżdżąc się na stołach i meblach. Z czasem jednak, każdy do takiego widoku mógłby się przyzwyczaić. Pozostawiany fetor, był z pozoru obrzydliwy, ale miał bardzo ważne zastosowanie. Kiedy przychodziło MO czy UB lub jaki inny konfident, nie dawało się wyczuć zapachu bimberku, który w normalnych okolicznościach unosiłby się wszędzie, drażniąc zmysły spragnionego, tak boskiego trunku człowieka.
W domu, do konsumpcji nie używano kieliszków, co uważano za niegodne, a gdy kto ich z kieliszka częstował, uznawany był za „chama, skąpca i łapiducha”. Pito z kanki, nabierając napoju słoikiem. Po kilkunastu toastach, zagryzano jajkiem lub słoniną, specjalnie spreparowaną w soli. Smaczne to było. Po należnym napitku i jedzeniu, można było udać się do dalszej pracy. Dobry trunek i jego spożycie okazywało się drugą, obok chowu drobiu tradycją rodzinną, mającą swoje początki na wschodzie, jeszcze w XIX wieku. Zacna to była rodzina, z pradziada na dziada związana ze strzechą.
Pewnego razu, wybrał się Józef Bułka nad stawik, aby pasać zwierzątka. Przeciągnął się leniwie po wyjściu z chałupy, puścił bąka i złowieszczo spojrzał na roztaczający się horyzont, szukając w oddali jakieś pustej kanki, do której chciał na cały dzień zaczerpnąć napoju, coby się nie nudzić na pastwisku.
Zresztą, miał zamiar pić i patrzyć na Luizkę. W takim stanie, lepiej miało się mu marzyć i wyobrażać sytuacje, które miały dopiero i wedle jego interpretacji nastąpić. Wolał dziewczyny. Zdecydowanie marzył o kobietach. W odróżnieniu od swego brata Włodzimierza, który jakimś dziwnym trafem miał tendencję do chłopów. Z tego, co pamiętał Józef z opowiadań dziadka – Iwana Władysława, od dawna zdarzał się w rodzinie jakiś pryk, który uganiał się do upadłego, nie za babą, lecz chłopem.
Usposobienie takowe było ganione i ukrywane, gdyż rodzina nie chciała niepotrzebnego nikomu rozgłosu. Przyjęto tradycję, wedle której, każdy ma się ożenić, a co będzie ponad to robił z warcholskim usposobieniem, jego rzecz. Aby ludzie po wsi nie gadali, pozór zachowano nad każdym tematem. Zresztą, wówczas takie niesnaski można było kołdrą przykryć, a jak napił się kto, to nieważne, co drugiemu robił, byleby mu dobrze wychodziło. Raz dziurę pomylić, to nie grzech – mawiali.
Doszedł wreszcie Józek nad stawik, napełniwszy najpierw kankę substancją ognistą. Postawił ją pod gruszą, by słońce nie grzało zbytnio, wyjął stary słoik, ukryty w dziupli, nabrał cały i przechylił.
– Wrr!… – wzdrygnął się chłopina okrutnie, dręczony nagłym płomieniem – …ale chujostwo pali!
Rozglądnął się wokół, podrapał po dupie, jak to miał w zwyczaju. Stanął naprzeciw drzewa i szedł w kierunku stawu tyłem, co było rodzajem upośledzenia rodzinnego. Jak się stresował czy miewał kosmate myśli, chodził rakiem, aby diabła oszukać i wyminąć. Takie były rodzinne gusła; tradycja zachowana być musi. Tyłem, przez ramię szatana przełożyć, by Boga z przodu mieć i móc ludziom dupę pokazać. Mężczyznom w rodzinie, pupa wydawała się najbardziej ponętną częścią ciała.
Kiedy tak szedł, potknął się o konar i przewrócił, co uznał za znak od Boga, że już nie musi szatana oszukiwać. Cofnął się po drugiego łyka i usłyszawszy głos Luizki, zaczął nerwowo zbliżać się w kierunku stawku.
Po drodze zbierał jajka w trawie. Będąc blisko do Luizki, zaczepił ją dość ordynarnie.
– Witajcie – parsknął Józef Bułka i splunął ścierwem.
– Witajcie, Józwo! – odpowiedziała nieśmiało śliczniutka Luizka, zawstydzona zalotnym harcem. Bułka rozpoczął słomiane umizgi.
– Jak się czujecie, droga koleżanko? – zapytał nieśmiało, grzebiąc paluchem w nosie.
– A jako tako, mój Józefku – odezwała się ochoczo Luizka, podnosząc z ziemi jajko. – Twoje skarby – dodała – weź i zanieś mamci na targ.
– O nie, to dla cie – odpowiedział zawstydzony Józek.
Było to wzruszające spotkanie. Oboje zbliżyli się, dotykając wspólnie końcówkami palców, świeżo zniesionego jajka. Wciąż ciepłe. Wokół chodziły kurki, kaczuszki, indyczki i gąski. A oni we dwoje, jakby świata nie było, poza tym, patrzyli wzajemnie w oczy. Zaiskrzyła między nimi wielka miłość, która spowodowała nagłe uniesienie się spodni, przez które wywalił się średnich rozmiarów kulapyta. Na jego widok, Luizka westchnęła. Nieśmiało zbliżyła się do Józefa, z którym obcowała nad stawem pod gruszą, łechcząc kulapytę ustami. Był to ich pierwszy raz, z którego na oczach kurek, kaczuszek, indyczków i gąsek poczęli dziecko. To był, jak się okazało Stasiulek: przyszła duma rodziny i ambicja rodziców. A mówią, że dzieci poczęte pod wpływem alkoholu i na świeżym powietrzu, są niezdrowe.
Staś był, co prawda wątły, ale jadł dużo surowych jajeczek i pracował pasając kurki, kaczuszki, indyczki i gąski. Zahartował się do czasu, gdy pierwszy raz poczuł, że przy kolegach, wzmaga się coś między jego nogami. Wstydził się tego bardzo i ukrywał. W tym czasie, lubił spotykać się ze Stefankiem. Miał on blond włoski i niebieskie oczka. Stasiulek wpatrywał się w niego i gładził często po pleckach. Razu pewnego, Stefanka spił, podziwiając jego piękne ciało, które gładził, oczywiście w trosce o Stefanka. Na tym upływało dzieciństwo Stasiulka. Nauka, pieszczoty, chów zwierzątek i sprzedaż jajeczek. Uczył się pilnie, bo chciał być w życiu kimś.
Zmorą dzieciństwa okazała się religia, gdy w grzech samogwałtu pchała bezwiednie natura, silniejsza niż umysł. Wstydził się ogromnie spowiedzi świętej, nieśmiało prosząc w modlitwie o przebaczenie lubieżnych czynów. Niejednokrotnie, długo moczył ręce, uznając, że woda zmyje ślad białawej śmietanki. Czystością i naturą pełną wiary, przypłacił nieprzespane noce, pełne koszmarów i piekielnych urojeń.
Przeżył mocno śmierć najstarszych członków rodziny i wujka, którego po tym, jak się do niego dobierał, wypchnął ze stodoły, a ten nieopatrznie nadwyrężył sobie organa. Jednak, Stasiulek uznał to za karę Bożą i pozostawał w bezlitości na cierpienie. Dawnymi czasy na wsiach, nikt nie przejmował się ludźmi i każdy musiał sobie radzić. Dobrze, że w okolicy był kościół, w którym Stasiulek często modlił się o zdrowie dla siebie i Stefanka.
Z czasem, Stefanka znienawidził za to, że chodził z piegowatą Kryśką. Zaczął modlić się o własne zdrowie i pokaranie Stefanka. Biedny obiekt chłopięcej miłości miał wypadek, w którego wyniku doznał paraliżu. Stasiulek, w ramach podzięki, zaniósł do kościoła trzy kosze świeżych jajek. Proboszcz okazał zadowolenie z daru, nie wiedząc czemu zawdzięcza tak hojną sposobność.
Od tego momentu, postanowił, że jak ukończy edukację, znajdzie sobie żonę, ku niepoznace, ale też poszuka nowego Stefanka, tylko nikt nie miał o tym wiedzieć. To był jego plan, a czasy były, jakie były.
Nastał dzień, w którym Stasiulek wyjechał na studia.
Fragment satyry Wiocha. Powieść jebitna
Forbidden Seek po angielsku
Cooking page
Gallery page