Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów

Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów

Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów, to pierwszy rozdział bardzo krótkiej satyry pt. Wiocha. Powieść jebitna. Poniżej, zaprezentowany w całości, najgorszy gniot i blamaż jaki kiedykolwiek uczyniono i napisano oraz podpięto pod kategorię “satyra”, mówiąc o tym, że to przejaw twórczości artystycznej. Fragment owy, przywołuje historię rodu Jarosława Kaczkoduka ps. “Kaczykuper”, który wywodzi go od Miestka, księcia Polgaru. 


Rozdział Pierwszy
Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów

 

Zacny początek owego ludu, sięga w historii ziem, będących pod wpływami wielkich Wikingów. Dawno, dawno temu… rypnęło się coś i pojawił się pierwszy władca państwa.
Na arenę dziejów wszedł Miestek, Dagmanem zwany wśród prymitywu, który władzę swą zbudował na polu, w oparciu o więź rodzinną. Hulaka był i łajza zwykły, ale łupił dobrze i pięść miał okrutnie silną, że łamał przy uderzeniu kości. Okrutnikiem był: nie brzydził się gwałtu i kradzieży. To imponowało pobratymcom. Zbierali się wówczas Polgary i radzili. Kogo by tu uwalić? Wyboru wrogów nie brakowało. Jednakże, nie jest zwyczajem Polgarów tłuc nieprzyjaciela, kiedy wróg swój z plemienia swego zipie jeszcze. Zatem radzono, jak jeden drugiemu, złości i przykrości sprawić może więcej, gdy któremu lepiej wiodło się po sąsiedzku. Korzystali na tym inni, lecz Polgarowie nic z tego sobie nie robili. Silni i mocni: w piciu, jedzeniu… Nieprzezwyciężeni. Kogóż mieli się obawiać?
Czcili wielkich bogów, a że mieli ich do wyboru, to również i nie przejmowali się zbytnio nimi. Jak obraził się jeden, drugiego na wzgórze wynosili. Kapłani szybko zmieniali wystrój ich świątyń, aby brać mogła cieszyć się darem losu i bogów. Tylko jednego Perkuna, nad wyraz, szanowali. Stary bóg w złości, gromy zsyłał i osady palił do gołej ziemi. Coby go utrzymać przy łasce, ofiary składano. Gardził tym, uznając że człowiek ważniejszy od zbytków i głuchej modlitwy.
Żyli w tych czasach, równi sobie. Na wojnę wybierając wodza, który hordy grabieżcze raczył reprezentować. Trwało tak do czasu, aż z kraju Czechanów przybyła piękna… Hm!…

***

– Co znowu?!
– Narrator, nie przesadzasz?! – wykrzyknął ospale Miestek.
– No cóż? – zreflektowałem się. – Poleciałem po bandzie i już to zmieniam, jaśnie panie.

***

…Zatem… Przybyła panna dobrych obyczajów, która religię w jednego Boga wyznawała. Bóg ten nie obrażał się na ludzi, cuda czynił, ale w złości i gniewie nie zstępował i nie karał wyrodnych. Dwór wielki towarzyszył niewiaście, pokłony bił i miód znosił. To podobało się Miestkowi, który chciwy był i zbytki wielbił. Orszak ciągnął dniem i nocą, aż zajechał do grodu.
– Sam bym tak chciał zarządzać gawiedzią – pomyślał Miestek, wielki w swym zapatrywaniu na doczesne sprawy.
Jak rzekł, tak też poczynił. Sprosił czarowników jedynego Boga. Opasy grubiańskie, zacietrzewione w umizgach, zażądały ziemi, dóbr i jadła, o napitku nie wspominając. Ciężar lud znosił, trwożąc się w męczarniach służby. A kto zdanie Perkuna o człowieku przywołał, temu kruszono zęby.
– No, to teraz się zacznie – rzekł Miestek do Juchy.
– Idźże Jucho i sprowadź tu mi kogoś, kto mowę na piśmie znać może – wydał polecenie, niedoszły władca.
– Dobrze! – ryknął brat Miestka i pomaszerował do Gniewka szukać grafomana.
Jednego znalazł, ale rękę miał już uciętą, bo nowi kapłani i czarownicy za umiejętność pisania, diabłem straszyli i ręce rżnęli w nadgarstkach. Krzyczeli przy tym, że księga święta daje im prawo ku temu. Miestek dowiedział się od Juchy o tragedii i wyboru nie miał. Przywołał czarownika i zażądał, aby ten pisarzem na służbie ostał. Wściekły był, że mu lud okaleczają, lecz władza słodsza była nad miody.
No i tak się zaczęło… Bo nikt z Polgarów ani czytaty, ani pisaty nie był. Bazgrolili czarownicy jak chcieli, a Miestek podpisywał, przystawiając pieczęć. Nie wiadomo, co parafował. Nie odróżni się woli księcia od zamysłu czarownika – jedno pewne, że pieczęć na zgotowanym druku od władcy pochodziła. Na owe czasy, nikomu tegoż wiedzieć sprawa nie rada.
Ważne owo było, w czasie doniosłej krystianizacji, aby Miestek panem ziem został i z nowym Bogiem – Jedynym – połączona być mogła świątynia i władza nad ludem, aby nikt nie odebrał i nie kwestionował należytych praw, zarządzonych z woli niebiosów. Wiece porzucił i pobratymców ogalantował. Przeciwnych biczował, a wymownym języki ucinał.
Ku jedynemu Bogu zwrócił się, mordem i terrorem posłuch uzyskując. Ten w niebiosach przez swych czarowników, jemu te dobra nakazał gromadzić i pokłony niskie wieśniakom oddawać.
Lubą Izydię do izby wprowadził, brał się i chędożył.
Ale, ale… Nie dano mu tego uczynić.
Czarownik zakrzyczał: – Niewierni, śluby. – Bezbożne plemię!
A Miestek struchlały, machnął kolczugą i rzekł: – Psie jeden ty, drański. Warchole, ja cię trącę w lochy…
– Nie tak prędko, władco! – zakrzyczał Kapucyn, kiwając palcem ku groźbie, który oficjelem zakonu czarowników był na dworze, tworzonym w Państwie Polgarów. – Ja tu Boga reprezentuję, nie siebie. On nie życzy sobie, aby twe władztwo, mój książę, wyżej sług Jego była – oświadczył wolę Bożą. – W imię Boga, klęknij! – zagrzmiał, nakazując posłuch władcy.
Miestek, aż się zagotował i napruł. Po chwili zwolnił, padając na kolanach, przed świętym sługą Najwyższego. Pokłony bił i włosy rwał, popiołem kazał się sypać, a gdy naszła go myśl, aby żarem kazać się przysmalić… Rozważył i wrócił mu rozum.
– Jak rzekłeś? – zapytał, podnosząc się z ziemi.
– „Książę”, łaskawy panie – odrzekł Kapucyn.
– Tak, to zmienia postać spraw – odparł zadowolony Miestek.
– Widzisz książę, że czekać warto – oznajmił.
– Jucha! – zawołał Miestek brata, który w grodzie zarządzał sprawunkami. – Od dziś rozkażę, żem księciem i panem.
– Nie może być, jak to tak? – zapytał zastraszony Jucha. – To pogwałcenie swobód! – zaryczał.
– Nie ględź! – warknął Miestek. – Nie ględź, bęcwale! – Tłuku niedorobiony! – Bóg mi ofiarował i chrzest przejdziecie. – Nie złorzecz, bo batem przypasuję i ciebie. – Miej baczenie.
– Że co?! – zapytał Jucha z niedowierzaniem.
– Wytłumacz, Kapucynie – zadowolony Miestek, wydał polecenie.
– Znaczy się, Pana sługami będziecie i nad wami, boskie prawo najpierwej sprawowane być musi – wyjaśnił Kapucyn. – Reszta cała, poza tym będzie sprawiona.
– A rodzin prawa?! – wrzasnął z rykiem Jucha.
– Loch widzisz? – zapytał Miestek.
– Ano, widział ja nie raz – odpowiedział Jucha.
– Zuchwalcze, jeden – warknął Miestek. – Zęby powybijam, gadzie! – Potem każę wytarmosić, a gdy skończą, żelazem upalić.
– To szatan, mój panie – tłumaczył Kapucyn.
Miestek zatrzymał się i usiłował myśleć, zastanawiając się nad tym, kim jest owa szatana? Myślał, że może jaką niewiastę przywiedzie w podzięce.
– Jakaś oporna? – zapytał zaniepokojony Miestek, myśląc że kobieta trudna w konkurach. – No, ta szatana. Skąd ona przybywa? – Niechże się ukaże, od zaraz! – krzyczał. – Czoła jej stawim w polu lub alkowie.
– W imię Ojca i Ducha – wypowiedział Kapucyn, po czym przeżegnał się rytualnie. – Siła nieczysta zawezwana – biadolił. – Władca piekielny, w smole toczy i krew niemowląt wypija. – Pan przepędził go, a on skryty na piaskach ziemskich, tych co nie słuchają srogo grzechem każe, ludy otumania i władców do złego prowadzi. – Kysz, kysz na pokuszenie! – zawodził.
I opowiedział Kapucyn Miestkowi, co szatan zrobić może. Wyjaśnił, jak sprawie zaradzić. Zraził się Miestek, a gdy sprzytom-niał, zawołał Gerwaza.
– Gerwazy! – Druhu! – zawodził Miestek po izbie. Zmęczony siedział, jakby go ogień palił. – To szatana! – darł gębę Miestek. – To szatana, Gerwazie! – Przynieś mi no napitki, co w beczkach stoi, co żeśmy Wikingom skradli w latach zeszłych. – Niech spłucze tym gardło i szatana wnet odejdzie.
– Panie!… Panie!… – wyrwał Kapucyn. – Miłościwy panie – upominał się namolnie.
Miestek zdawał się tego nie słyszeć.
– Wielki książę! – trącił w końcu.
Wówczas zareagował, dobrotliwie korzystając ze sposobności zasłyszenia tytułu. Chwilę udawał, że jest mu to nie w smak, lecz…
– Tak?… – zapytał Miestek, udając onieśmielonego.
– Wielki panie ziemski – wypowiedział Kapucyn, zacierając ręce i przełykając ślinę. – Racz pamiętać o złym wpływie szatana na sługi twoje i zechciej kilka zasobów do świątyni podesłać. – Wspomożesz walkę z szatanem i ochronę w modlitwie za wasze mości.
– No tak, tak, tak! – parskał Miestek, wcale niezadowolony z okoliczności oddania zdobycznych napitków. – Gerwazie – dwanaście bek, jak dwunastu apostołów do świątyni zanieś. – Tam zmagają się z plugawym, szatańskim zamiarem. – A trzynastą zawieź Kapucynowi – wskazał. – Niechże i Judasz ma udział w tej bitwie.
– Błogosławione słowo wielkiego księcia – wyrzekł Kapucyn.
– A mnie tu chyżo!… Bo schnę!… – Polewać, co w mocy! – krzyczał, spragniony wielce dobroci nektaru.
Nie wiadomo, czy to rzeczywiście szatan księcia wielkiego palił, czy też nałóg jakowy w owym czasie zdołał się natrętnie przysposobić. Tego Polgary w historii nie rzekli do dnia tegoż. Po co też i rzec, skoro natura chłonna do napitki i szumu.
Z czasem, rozwinęła się wielka religia. Kto nie chciał krzcić, zęby tracił, które kołkiem wybijano niebogom. Dzieci gubił poganin, gdyż niekrzczonych chłopców rąbano. Córki, na pokucie, przeznaczano w dozór świątyni. Nie pojmował nikt, co się zdarza. Miestek wierzył, że szatan w śmierć uprowadza, gdy majaczył lud o chędożeniu przez czarowników. Zacny książę, w kalumnie wiary nie dał. Owe zjawisko nazwał „pedoleniem”, bo „pedaliło się” często, a i zamieszki wybuchały perfidne. Tak wraz z czarownikami, ziemię tę, „perfidne pedolenie” nawiedziło, pedofilią zwane. Stary Perkun zamilkł i oręża więcej nie złocił, wielce obrażony na lud i księcia, za upodlenie ludzi i śmierć wszechobecną.
Książe ufał tym, którzy władzę potężną mu dali. Na równi z potęgę tronów na zachód się mienił. Panem został wśród panów. Słowem, stał się księciem z boskiego nadania, czego mu Perkun dać nie chciał, przybysze u stóp złożyli.
Mamili księcia podbojami. Tym, że on władców na Wschodzie ku Bogu powróci, a dobra, ich za grzechy, dla siebie zatrzyma, dzieląc co dziesiątą część ze świątynią.
Miestek stał się krześcijaninem, co z bożej łaski rządy ku woli Boga objął. Stolicę uczynił w Gniewku i księcia na stolcu wynieśli czarowniki. Więcej niż zamki i grody, wcześniejszym zwyczajem obronności, świątynie wznoszono w czci Najwyższego.
Gotowy do uroczystości zaślubin przywdział Miestek imię Dagmana. Usługi czarnoksięskiemu państwu oferował, co też w piśmie zaznaczył. Lud cały Polgarów na krześcijaństwo zażegnał. W piśmie ledwo rad był zaznaczyć się kreską. Kiedy mu odczytano, tak przyjmował na wiarę. Wszak od Boga, kłamać nie mogli.
Przyjął Izydię za żonę. Zakończywszy uroczystości w komnaty sprowadził i wychędożył lubieżnie. Syna poczęła, którego nazwał imieniem Bolesław, na chwałę świętego Bolesława od wniebowstąpionych inaczej, opiekuna błądzących w drodze.
Prawda o tym, wśród Polgarów i ich legend krążyła nieco odmienna, lecz wiarę oddać należy oficjalnym kronikom…
Noc z Izydią była wyjątkowo bolesna… dla władcy i jego ludu. Stara i brzydka, spragniona baba, dopadła ciało męża i tak złachmaniła, że ten cierpiał i wył. Bywa tak, gdy potrzebująca kobieta w ascezie żyje i tylko palec własny za przyjemność jej dany, raz rozpędzona, brutalna staje się wobec męża.
Wycie księcia słychać było w całym Gniewku. Ludziom, czarownicy opowiadali, że to sam diabeł jęczał i po nich przybędzie. Datkiem można przed bestią wykupić się i życie zabezpieczyć. Wielkie łupy, wówczas zebrano. Każden dawał, co miał. To szkatułę, to sztuk srebra, to napitki i jadło.
Och!… Bolesne… Lud ostatnie bogactwa rozdał, co w wojnach zagrabił. Wnet, skory stał się do kolejnych wypraw.
Imię potomka nie mogło być inne, jak Bolesław. Bo bolesne było z czarownikami to pierwsze spotkanie. Wyssali jałmużną dobytek, tak z trudem zgromadzony. Lud równy stał się podzielony. Jeden posiadał, a inny harował i nie zbywało mu niczego.
Zakazy, nakazy, rozkazy – tak podzielono Polgarów. I stał się jeden chłopem, co rolę rękoma robił i dziesięcinę płacił. Nie miał już głosu, bo wiece zniesiono. Książę Miestek zachował głos jeden, a świątynia miała drugi. A kto był zdania innego, ten do Prusowia wygnany zostawał, niczym pies bez dobytku.
Czarne chmury pojawiły się nad Polgarami i nie zeszły do dnia dzisiejszego. Cała kraina przeklęta! Mimo że wieków już dziesięć przeszło. Co raz zakorzenione jako dobre, wytrawić się siłą nie daje. Dlatego żyją w ciemnocie, nosząc swe źdźbła do świątyni. Nie mówią czarownik, lecz kapłan, ksiądz dobrodziej i pasterz. Bo Pan, ich Bóg strzeże w miłości.
Umarło się Miestkowi w wielkiej chwale. Pozostawił synowcowi ziemi wiele, którą kapłani wyrwać mu z rąk ludu pomogli. Nie wszyscy się zgodzili, a tych opornych, co siłę mieli, trza było na jakiś czas zostawić w spokoju. W Czarnym Jarze, tęgie umysły myślały, jak co możniejszych ugładzić. Bo problem był to całej Europy, aby władzy czarnoksięstwa sprzyjać.
Bolesław, silny i wielki jak tur, miał jeden problem. W sile zbrakło męskości. Chorowity był, więc nazwali go Chorełka.
I tak, Wielki Bolesław Chorełka rządził Polgarem, dopóki sam nie stanął wyżej ojca, na równi z panami Europy. A wydawało się władcy, że prestiż buduje władzy, bo z Germanem walczy i wschodniego poganina tnie oraz w wierze jedna. Na północy z prusowią liszką rozprawiał się znakomicie. Wielkich misjonarzy i świętych przyjmował, zacnych gościł… Zubożył kraj od przybycia czarowników, a inne ludy bogactwem świeciły.
Raz do księcia, Wojtas przyjechał z dworem. Grupa to była wielka. Hucznie zabawiali się hurmą: wozy panien, trunków i napojów mieli. Grasując nie szczędzili hulanki, biorąc co łaska na pożytek od gawiedzi. Miejsca na świątynie szukali. W zamczysku zabawili miesięcy kilka. A, gdy wszystko wyżarli i wypili, u księcia Bolesława porady szukali. Obawiał się, że próżności takiej na dworze nie utrzyma bez nadwyrężenia skarbca. Wpadł na koncept i wysłał ich do Prusowi, by tam ziemię brali, a barbarzyński lud tam zamieszkujący, siłą tłukli. Eskapada zakończyła się męczeńskim pogromem, bowiem z opilstwa i chuci, w rzekach i bagnach tamtejszej dziczy, potopili się społem pątnicy. Lud tamten, ciała wyłowił i na brzeg wyłożył, pieczołowicie doglądając. Złem było, że lud ten w bogów dawnych wierzył i mocy opatrzności nie ustępował. Rwetes w Polgarze podniesiono, że „mord, tragedia i świątobójstwo”. Prusowia okryła się na wieczność złą chwałą, zupełnie niezasłużenie. Nikogo nie obchodziło odkrycie prawdziwej natury, bo ziemia była tam przednia, a czarnoksiężnicy aspirację przejawiali, aby w trąbę Polgarów zrobić i zakon jakiś, ku chwale Boga Najwyższego, na dobre we włościach osadzić. Łanów pragnęli i dóbr pod władztwo opatrzności.
Wielką pielgrzymkę zorganizowano i wykupiono ciało Wojtasa, a że nabuzowany opuchł, to nie bździło się w naturze. Czyn ten został Bolesławowi poczytany za święty. Zyskał na duszyczce władca, otwierając za żywota bramy raju. W dążeniu, zgodność zapanowała pomiędzy stronami. W zasadzie, czasowo ktoś musiał w sprawie odpuścić, bo dwóch rządzić i obłapiać się przy jednym korycie nie może. Ważne było, że lud uwierzył, iż w świętej sprawie, właściwie poczyniono. Owo przekonanie ludowe warte było każdej ilości złota.
Nie w tym rzeczy, upatrywać należy. Wituś, biskup wielki z Gniewka, zechciał kardynalstwa na stolcu. Ażeby był, musiał króla stawić za sojusznika przed czarnym magiem. Poczyniono staranie, aby Chorełkę królem uczynić. W owym czasie, ziemie Polgarów najechał lud Abrama, co Polgary nie rozumieli, w czym Żyd i Księga jedna spisana. Ufni czarownikom, że to szatańskie pomioty.
Żydzi niebezpieczni byli, bo pisać i czytać umieli, głowy do liczenia wprawne i doradzali korzyść w obrocie monetą. Kobiety tamtejsze ładne, a dzieci dorobione i obrotne. Od najmłodszego, chłopcy w księgach zaczytani i spory toczą pomiędzy sobą, ucząc się wymowy od starszych. Dziewczynki obrządku uczone i dbałości o męża oraz pracy ciężkiej na rzecz rodziny. Kobieta praw nie posiada, a mąż domostwem włada. Mądry to lud i nie oczadziały, lecz miejsca nie ma swego gałąź dawidowa. Gdy przeciw jednemu wystąpi zbyt mnoga ilość, ten jeden przetrwać zdoła, zachowując wiarę ojców. Czarnoksięstwu i sztuce magii szkodzili Żydzi, gardząc rozwojem czarów. Ciężko się mogło wieść krześcijaństwo, gdyby Żydzi pogardą taką do obcych nie stawali. Widząc skrawek nosa, zapomnieli o jednej sile, życiem gardząc pod nieboskłonem.
Jęc mówił zakon polgarskiej gawiedzi, by na Żyda pluć i wystrzegać się sromoty, bo to diabli sojusznik najpierwszy. Toteż, naród ten przyjął za świętą prawdę słowa. Powiadali kapłani, że Żydzi Jezusa zabili, że Marię umęczyli, ano czci do Ducha Świętego nie mają i modlą się na odwrót, aniołów nie czczą i krew piją, lichwą się trudniąc.

A poszło o rzecz banalną…

Żydzi, czarnemu magowi, monety dać nie chcieli pod zastaw, na zakup jakiej ziemi czy posiadłości. Stąd zaczęto zamykać za murem i opaski nakazano nosić, ażeby odznaczali się parchy, co powszechnie deklarowano. Lichwę potępiono, brzydząc się okrutnie niesprawiedliwością. Czarny Mag stawił w Czarnym Jarze słowo, aby walczyć z niewiernym za Boga. Ruszyły z całego świata hordy mocarzy uświęcać wiarę. Powołał Czarny Mag uświęcone zgromadzenia, które wzorem Żydów monetę dzieliły i pod zastaw udzielały. Po latach, gdy w kapitał urosły, oskarżył ich Czarny Mag o białe czary, w śmierci pożegnał, a majętności objął. Tak oto Żydzi dali wzór do tworzenia czarnych zgromadzeń… Czarni Magowie, o władzy nad światem marzyli, w próżności ludzkie przeglądając się, a że grzechów słuchali, to jeszcze i z życia potrafili zaczerpnąć rzędem. Widzieli morza i góry, lasy i doliny, pokryte panowaniem Czarnego Jaru, do którego wozy załadowane po brzegi daninę w złocie zwoziły.
Wśród Polgarów, na wieki w świadomość zapadło zło lichwy i morderstwo na Synu Bożym. I choć jeden Bóg nad wszystkimi, to i tak Żyda z diabłem zamieniono. A kiedy Chorełka, żydowskiego kupca miał przyjąć, imieniem Melchior, kapłan musiał niezwłocznie zadziałać. Zawistny Wituś, z bożej łaski biskup gniewkowski, nie próżnował w staraniach. Opas i knur, który ni celibatu, ni praw nie przestrzegał, stanął między władzą a rozsądkiem i nakazał Melchiora przegnać. Tym samym, na kilka stuleci, widmo konkurencji żydowskiej znikło sprzed oczu. Można w spokoju umacniać się było, a potem niech se przychodzą. Ugruntowany kult, nigdy nie będzie zagrożony. Nastał czas, że Chorełkę królem wybrali.
Na śmierci łożu, koronę włożyli. Wituś i jego syn spełnili marzenie, król był to kardynał stał się na wieki. Ostał Stanisław, syn Witusia, biskupem i kardynałem. Przywdział purpurę i wielką lachę ciągał ze sobą, na znak władzy duchowej, nadanej przez Boga. Zwracał następcom króla Bolesława Chorełki uwagę, jak rządzić mają. Jeden nie wytrzymał, na skutek zdrady i chciał pociąć jebańca. Jednak ten wiedział, że już władza czarów mocno lud za gardło trzyma. Gmin szatana bojący się bardzo, ospale za królem stawał. Władca nie dał rady pasożyta zgładzić. Jednak synowi jego, rzecz ta przednio wyszła. Bowiem, we wściekłości i za zdradę, łeb i ciało kazał ścierwu odrąbać. Uczony był i myślał o rozwoju. Taki panujący czarom nie sprzyjał. Tradycją ludu stało się na wieki, że kto dobrze chciał czynić, odejść musiał. Śmiałkiem go nazwali, wnukiem był Bolesława. Za łeb biskupa, wygnany został i zabity potajemnie przez najemników czarnoksięskich, którzy świętości tyle mieli w sobie, co wiejska grzęda złota w sztachetach.
Nastał czas okrutny: wojna, podziały i sromota. Lud umęczony i bity, przez lata ciemiężony, ciemnotą skarmiony, gwałcić się dawał jawnie i okaleczać. Polgar wolności nie odczuwał, lecz smutek w sercu i duchu zagościł. Nie wiedząc czemu, naród plemienny, poddany obcej sile, musiał się samotnie rozsądkiem wykazać. Zabrakło tego i choć mnożyli się Polgarowie i wznosili miasta, to różnice w nich narastały. Podzieleni, mieli lepszych i gorszych pośród siebie, czego Europa nigdy aż tak mocno z ludem nie czyniła.
Stara puszcza płakała. Łzy, niósł wiatr północny, przez krańce polgarskiej ziemi. Stary, mądry Perkun, trwogi nie żałował nad lądem, patrząc, jak jego lud, popada w nieładzie. Z bólu, zmienił się w pradawny kamień, tak potężny, że utworzył górę, na której jakby postać utkwiła, która śpi po dzień powszedni. Głęboko schowany, na krańcu kraju Polgarów, Gierwonem zwą po dziś dawnego władcę.
Mawiają diary, że Perkun powróci, gdy lud Polgarów zacznie szanować, jak dawniej i władzę sprawować na równi. Tak, by między ludźmi przepaści nie toczyć. Perkun nakazał krzywdy nie czynić i braciom nie bluźnić. Tak mawiają, lecz kiedy nie wiedzą. Bo naród Polgarów nienawiścią żyje i w smucie pogrąża, siebie nie szanując, źle czyni.
Dzieje wielkie i czyny za narodem przemawiają. Mąż i niewiasta dzielni, silni i mocarni. Z dziada pradziada, w mądrości stojący, dumą wznoszący w sercu polgarską siłę.
Upadły z woli, w niewoli własnej. Uzależniony i skrępowany. Przeciw sobie stojący. Pozbawiony mocy i siły do tego, by się zjednoczyć, nigdy nie da rady zebrać się naród, pozostając rozbity, innym zniewolić się pozwolił. Kaźń obcą odrzucając, w pętach pozostaje. Obcy władać podstępem będzie. Za grzechy zapłaci, Miestka Dagmana i syna jego Bolesława Chorełki, którzy władzę z rąk przybysza przyjęli, a nie z woli ludu. W upadku tronu dostąpili, Perkuna przegnali.
W historii Miestka, doszukiwać się należy rodowodu zacnego męża, który po tysiącu lat, spędzonych w zniewolonej ziemi, narodzi się. Owy mąż, Jarosławem zwany, zacnym jest wojem i gawiedzi broni…
Jarosław „Kaczykuper” Kaczkoduk, herbu dziurawa skarpeta, przednich rozmiarów mąż, który powala wrogów, a wymowę ostrą ma jak brzytwa, nie szczędząc nikomu.

Fragment satyry Wiocha. Powieść jebitna



Wstępy bywają z natury nudne i karkołomne
Ricki Wynne: Wegański biegacz podbija góry
Jerzy Lechita – przypadek niezłomny
Kradł kable i poszedł na współpracę
Forbidden Seek po angielsku


 

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.