Józef Maciejowik z gminy Łysoczoły

Józef Maciejowik z gminy Łysoczoły

Józef Maciejowik to postać fikcyjna, która zamieszkuje w gminie Łysoczoły. To bohater satyry Wiocha. Powieść jebitna, której kolejny fragment z rozdziału piątego prezentujemy. Tym razem, zabierzemy was do Łysoczołów, w których poznacie rozliczne barwne postacie i przybliżymy życiorys Józefa Maciejowika. 


Wstępy bywają z natury nudne i karkołomne
Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów
Perypetie ludu pod okupacją zawistnej hordy
Generał Jaruzel pozostawał człowiekiem czynu
Komunizm i kształtowanie państwowości
Zanim kadencja dobiegła końca…
Tamto i sramto Andrzeja Czkały
Syn ziemi – Rozdział 4 Wiocha
Jerzy Lechita – przypadek niezłomny
Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska


Józef Maciejowik z gminy Łysoczoły

Łysoczoły to gmina bardzo mała, umiejscowiona w sercu województwa wartowsko-manowskiego, na skraju powiatu kur­tow­skiego. Przez gminę przepływała rzeka, jest tam kilka jezior, parę bagienek. Sporą część gruntów stanowią lasy i pola uprawne. Nieznacznie rozwija się turystyka.

W okresie głębokiej komuny, serce gminy biło w Łysoczo­łach i Harpunach.

W Łysoczołach była knajpa, urząd, posterunek ORMO i Milicji, kościółek i kilka siedzib leśnictw. Życie toczyło się powoli, skupiało się głównie przy barze „U Stacha”, w sklepie „U Bronki” oraz w pobliskim GS, w którym można i nie można było dostać, czego dusza zapragnęła. Należało spełnić jednak warunek i znać odpowiednie osoby. Tym samym, GS stał się prawdziwie bijącym sercem gminy. Kariera w GS stanowiła sprawę poważną i była pisana ludziom wyjątkowym, chcącym służyć ówczesnej władzy oraz pobliskim dygnitarzom, którzy przyjeżdżali z serca woje­wódz­twa, kupić mebelek czy zaopatrzyć się w lepsze jedzenie. Oczywiście na zamówienie, wprost spod lady. Jak mówiono w tamtych, zacnych czasach, byli „równi i równiejsi”. Żaden opor­tunista z lokalnego gminu, który rozsiewał takie hasełka, nie był w stanie tego wyrazić dość głośno, ponieważ ORMO, Milicja i kilku aktywnych współpracowników, było przygotowanych na takie szemrania.

Drugą, ważną miejscowością były Harpuny. Tam, za lasem Soleźniaka, dywersanci zlokalizowali starą bimbrownię, w której produkował się najprzedniejszy trunek w kraju. Moc jego, oceniać można na siedemdziesiąt, a smak na przedni. Z dodatkiem kar­melu, trunek ten miał barwę złocistą, a z dodatkiem mięty, porastającej bagienko Soleźniaka, zielonkawą. Specjalny trans­port, co czwartek, zajeżdżał od komendanta milicji i zabierał kilka baniek boskiego likieru. Dla wielu ówczesnych działaczy, był to napój wręcz życiodajny, bez którego nie potrafili normalnie funk­cjonować.

Beczki składowano w GS w Łysoczołach, gdzie były butel­kowane i rozprowadzane po kraju. Czyniono tak, ponieważ przy­jeż­dżający dygnitarze, potrzebowali rozkoszować się w jego sma­ku po ciężkiej pracy. A, że zbliżał się właśnie weekend, który w tam­tym czasie oznaczał czas wolny dla partii i czas modlitw dla gminu, należało zaopatrzyć się w niezbędną ilość. Te kilka beczek, po sto litry każda, ledwie starczało na zaspokojenie potrzeb komitetu z miasta oraz województwa. No, a trzeba było też dać troszkę do centrali. Stary Bronek Sznajder, komendant milicji, szef ORMO i zasłużony opiekun kilku tajniaków, załatwiał spe­cjalną beczkę współpracownikom. W piątek rozpoczynał się reko­nesans tygodnia i zjeżdżali się gromadnie, a komendant musiał się odpowiednio przygotować, aby móc przyjmować raporty. Praca to była ciężka i wymagała niemałego zaangażowania, dla­tego stary Bronek Sznajder nie przelewał już boskiego trunku do butelek, ale otwierał beczułkę, z której czerpano, niczym z rogu obfi­tości, aż do całkowitego jej opróżnienia. Na niedzielne lecze­nie kaca, pozostawało udanie się do knajpy „U Stacha” i dobicie, zmę­czonego ciężką pracą organizmu.

W piątek, kiedy siadali do obowiązkowego rytuału, w drzwiach pojawił się młody Józef Maciejowik, który przyjechał koleją ze Szczachów Dolnych. Wszedł, zatrzasnął brutalnie drzwi i stuk­nął obcasami, stając na baczność. W ten sposób, okazał sza­cunek ciężkiej pracy miejscowej komendy i kilku towarzyszy or­mowców.

– Dzień dobry, obywatele towarzysze – powiedział dumnie Józef Maciejowik, zwracając się do zgromadzonego kolektywu.

– Witaj, obywatelu towarzyszu – odpowiedział Bronek Sznajder, patrząc w kierunku młodego adepta.

– Jestem Józef Maciejowik. – Mam list polecający z Komitetu Gmin­nego w Szczachach Dolnych dla pana komendanta.

– Dawaj mi to! – wydał rozkaz Bronek Sznajder.

– Proszę, panie towarzyszu komendancie.

– Nie pieprzcie mi tu frazesami, Maciejowik i przestańcie saluto­wać! – zdenerwował się Sznajder. – Usiądźcie, żeż wreszcie! – na­kazał stanowczo.

– Tak jest, panie komendancie – odpowiedział posłusznie.

Na to Sznajder wkurzył się, wstał i podszedł do Maciejo­wika.

– Widzisz ten palec, kutafonie? – zapytał – Tym palcem, ja tu rządzę! – Jak mówię „siad”, to siadasz, jak mówię stój”, to stoisz, jak mówię tłucz”, to tłuczesz. – Rozumiesz, gówniarzu? – dopytał dla pewności, bo Maciejowik nie zrobił na nim wrażenia myślą­cego człowieka.

– Tak, komendancie – rozluźnił się na te słowa Maciejowik, który wyraźnie nie potrafił inaczej funkcjonować, jak tylko na rozkaz.

Stary Sznajder pokiwał głową, pokręcił się po izbie. W końcu odpalił papierosa, patrząc się na młodego Maciejowika.

– Palisz? – zapytał się Sznajder.

– Nie palę – odpowiedział Maciejowik.

– A pijesz? – dopytywał dalej Sznajder, chcąc się dowiedzieć, czy nowemu, nie obce są przyjemności.

– Piję, komendancie, a jakże – odpowiedział z uśmiechem Macie­jowik. – Tak okazyjnie, gdy ktoś poczęstuje – zaznaczył.

– No to swój chłop, bo ja już myślałem, że ty solidaruch jaki po­pieprzony jesteś lub kościołowy, dlatego nic na „p” u ciebie nie ma – zadrwił Sznajder.

Zgromadzeni towarzysze w pomieszczeniu Komendy, na ten żart komendanta, buchnęli śmiechem.

– Nie no, ja jestem wierny partii – zarzekał się Maciejowik.

– Widzę i podziwiam postawę – odpowiedział, czytając papiery ko­lektywu ze Szczachów Dolnych. – Jesteście oddani narodowi i lu­dowej ojczyźnie, a także strażackim ideałom.

– Tak jest – odpowiedział Maciejowik.

– To teraz, masz lufkę i strzel sobie – zaproponował Sznajder.

Maciejowik, spragniony nieco po podróży, wziął szklankę i strze­lił sobie do dna. Wzdrygnął się, bo to co wypił, było nieprze­jednanej mocy.

– Och! – wzdrygnął. – Mocne cholerstwo, komendancie – pisnął przeraźliwie.

– To nasz skarb – powiedział Sznajder – I pamiętaj, masz tego strzec z nami, zasady ci wyjaśnimy. – Jak mi zniknie coś czy oszu­kasz mnie, to ci nogi z dupy wyrwę przy samych jajcach. – Zro­zumiałeś? – dopytał Sznajder.

– Tak jest – odparł Maciejowik.

– Pójdziesz pracować do GS-u – wyjaśnił komendant sprawę za­trud­nienia, co nie cierpiało zwłoki, bo każdy pracować musiał. – Po­siadasz doświadczenie w informowaniu. Będziesz zapisywał, czego potrzebują wojskowi i rządzący, ale nikomu, oprócz mnie, nie raportujesz. – Służby muszą wiedzieć, jakie nastroje panują w armii, jeśli chcą, aby to państwo należycie chronić. – Generał musi mieć pewność, że żaden tu nie będzie kozaczył – uzmysła­wiał młodego. – Uważaj na starego pułkownika Czepiała – dodał Sznajder. – To szycha i nie lubi być zaskakiwany. – Jak mi go tu wkur­wisz, to się dziadyga zemści i wtedy będę ja miał przesrane. – Co chce, masz mu dać, choćby spod ziemi! – ryknął Sznajder.

– Rozumiem, komendancie – zakomunikował Maciejowik, stając na baczność.

– Przyjeżdża z wnukiem – mruknął złowieszczo Sznajder. – Ten gów­niarz zawsze mi tu nieprzyjemności robi. – Niewskazane przy tym, aby mu czegokolwiek odmówić.

– Ziele jakieś? – dopytywał zainteresowany Maciejowik.

– Mały, zasrany choleryk – wyjaśnił Sznajder. – Ciekawe, co z tego gnojka wyrośnie? – Obyśmy nie mili z nim nic wspólnego w przy­szłości – wzdychał.

– Nie będziemy, panie komendancie – zasalutował na baczność Ma­ciejowik. – W razie czego, osobiście się nim zajmę – dodał pod­eks­cytowany.

– Wkurwiasz mnie z tym! – ryknął Sznajder, zainteresowany cią­głym wstawaniem i salutowaniem Maciejowika. – Jak chcesz sa­lu­tować, to zostaniesz komendantem straży ochotniczej i chłopa­kom defilady organizuj, rób spotkania, ucz czynu partii i pamiętaj tylko: nie przy mnie. – Ja nie lubię marszruty – wyjaśnił. – Jesz­cze jedno: od Czepiała z daleka, Maciejowik. Pogroził przy tym pal­cem.

– Dobrze – odparł Maciejowik, zmęczony sytuacją.

– Mieszkanie dam ci w bloku, razem z pracownikami PGR-u – dodał Sznajder. – Masz uważnie słuchać, co mówią i myślą. – No­tuj i raportuj, co tydzień – dodał.

– Wedle życzenia, komendancie – odpowiedział Maciejowik, za­do­wolony z faktu otrzymania lokalu i pierwszego zadania.

– A tu, masz klucze – powiedział Sznajder, wręczając pęk kluczy. – Rechfeld wskaże jutro, gdzie to jest. – A teraz, bierzmy się do oma­wiania spraw, aby nie umknęły – podsumował komendant.

Maciejowik przeszedł inicjację z towarzyszami, która trwa­ła całą noc i następny dzień. Padł biedny pod ławą, jeszcze przy górnej powierzchni beczki, przez co musieli zanieść go do celi, w któ­rej spał nieprzytomny do niedzieli rano, czym ominął całą so­botę rozmów.

Komendant przestraszył się, że pod presją służby, Macie­jowik mógł polec na chwałę socjalizmu, ale rankiem oprzytomniał i znów salutował w celi. Sznajder uznał to za znak pozytywny. Ka­zał więc Rechfeldowi zaprowadzić nowego do mieszkania. Zanim zacznie pracę, miał się ogarnąć. GS to było trudne wyzwanie i strategiczny punkt na mapie gminy Łysoczoły, a mimo to, do­świadczony komendant przeczuwał, że powierza zadania właści­wej osobie.

Maciejowik znał obowiązujące zasady i posiadał odpo­wiednie przygotowanie ideologiczne. Minusem było słabe wy­kształ­cenie i brak wiedzy ogólnej, lecz przez kilka lat służby, miał się do tego przysposobić. Nie wiedział Sznajder, czy uda się wye­liminować tępawe usposobienie z charakteru Maciejowika. Pa­trząc w przyszłość, podjął się tego zadania, kształtując młody na­rybek socjalizmu.

Komendant wytłumaczył mu zasady rządzenia palcem i wska­zywania na pracę, a nie jej wykonywanie. Jako szef GS-u, miał taką postawę przyjąć, w stosunku do swoich podwładnych: Ha­liny i Zygmunta. Była to pierwsza poważna funkcja w karierze Ma­cie­jowika; odpowiedzialna i na stanowisku szefa. Był dumny z siebie i wiedział, że teraz wreszcie pozna jakąś sikoreczką. Słyszał, że w powiecie kurtowskim są fajne babki. Miał ochotę na jakąś zna­jomość. Był jednak nieśmiały i zbyt sztywny w obyciu, ażeby móc to zrobić normalnie. Zasada, za „mundurem panny sznu­rem”, nie przynosiła pożądanych rezultatów. Postanowił pocze­kać, aż jakaś kruszynka, nawinie się sama na palec.

Maciejowik spędził niedzielę w mieszkaniu. Przechadzał się po dwóch pokojach i kuchni, to w jedną, to w drugą stronę. Widocznie był zadowolony, gdyż było to jego pierwsze samo­dzielne mieszkanie, do którego miał własne klucze. Maszerował po chałupie, jak na najlepszej defiladzie, prostując się jak strzała. Nie miał wielu rzeczy. Przywiózł ze Szczachów Dolnych jedną wa­lizkę. Wyposażony był dość skąpo: w jeden garnitur, kalesony, spo­dnie, krótkie spodenki, dwie pary gaci, koszulkę na krótki rękaw, koszule do garnituru wyjściowego na wiece partyjne i kra­wat. Miał także dwie pary dziurawych skarpetek i trampki. Przyw­dział mundur ochotnika straży i dwa medale. Pierwszy, otrzymał za odwagę, kiedy w Szczachach Dolnych uratował starej Prze­piórkowej kota z płonącej stodoły. Drugi, otrzymał za służbę partii w organizacji strażackich oraz czynów społecznych organizowa­nych przy Komitecie Gminnym w Szczachach Dolnych. Przypinał krążki do piersi i nosił z tak wielką dumą, że gdy wkładał je wraz z mun­durem, to prostował się niczym struna od harfy.

Człowiek był to dość wysoki, smukłej budowy ciała. Dbał o kondycję fizyczną i tężyznę, która miała stanowić rekompensatę dla krótko posiadanej w zasobach męskości. Budził się wcześnie i biegał do sąsiedniej wsi i z powrotem, przy okazji patrząc, czy nie ma w terenie jakiejś konfidencji, czy nie czyni ktoś lokalny kontrabandy. W trampkach, krótkich spodenkach i koszulce z mi­siem, czuł się wyobcowany. Po powrocie, kąpał się i golił. Co­dzien­ny rytuał przed lustrem, do którego szczerzył zęby i uśmie­chał się, marszcząc czoło. Nieraz kilka minut, podziwiał siebie i śmiał się, trenując na moment, w którym będzie musiał stanąć przed jakąś piękną kobietką, do której uderzy w konkury. Czoło miał po ojcu, który był urzędnikiem więziennym w pobliskim do Szczachów Dolnych, Kopiczynie.

Kopiczyński Zakład Karny o zaostrzonym rygorze, w którym przetrzymywano za komuny homoseksualistów. Miejsce to odcisnęło na Maciejowiku trwałe piętno. Ojciec Józefa trudnił się tam wypełnianiem kwitów, a młody, kiedy przebywał tam wraz z ojcem, patrzył na dziwnie trzymających się za ręce, panów i panie. Czasem się do niego uśmiechali, nieraz rozmawiali z nim, próbując wyjaśnić, dlaczego trafili do takiego miejsca. Jednak Maciejowik nienawidził ich, uważając za odmieńców i dziwaków.

– Aspołeczne tałatajstwo – mówił Herbst, naczelnik więzienia gła­dząc małego Józia po głowie, mówiąc że ma piękne i bujne wło­siska.

Dziadek Maciejowika – stary Wolfgang Reuter Maciejowik był oddany służbie Wermachtu. Po nim, Józek odziedziczył wypro­stowaną postawę i uwielbienie do marszruty. Dziadek prze­szedł front aż za radziecką granicą i walczył o III Rzeszę, co było przez lata, po cichu skrywaną dumą rodziny. Mógł karierę zrobić w SS, ale wolał bezpośredni udział w walkach, gdyż pasjonowała go służba w wojsku, a nie wśród „tajniaków”. To w sumie, urato­wało Maciejowikom przyszłość. Po nastaniu Polgarskiej Ludowej i Bolesława Bierkuta, w zamian za lojalność, stary Wolfgang Reuter Maciejowik, został wielokrotnie odznaczony i w ramach asymila­cji z partią, imię zmienił na Włodzimierz, na cześć Lenina. Odrzucił pierwszy, niemiecko brzmiący człon nazwiska: Reuter, a synowi zmienił imię na Bolesław, na cześć Bierkuta. Kiedy naro­dził się wnuk, nazwano go na cześć Józefa Stalina alias Koby, Józefem. Dumna była cała rodzina z takiego układu. Dumny też był kolektyw partyjny w Szczachach Dolnych. Wdzięczył się rodzinie licznymi odznakami, nadawanymi za wierność partii i Polgaru Ludowego. Prawda jednak bywa inna, od tego, co uzna się za rzeczywistość, przykrytą pozorem absurdu i groteski, uśpioną w wyrazie pozoru, intonowanego przez jednostkę, oddziaływującą na ogół. Załgany pozór mści się okrutnie na znie­nawidzonych masach, zebranych w zwodniczym tańcu chochoła.

Stary Reuter Maciejowik, wydał towarzyszy broni lokal­nemu oddziałowi UB, wskazując miejsca skrywania, co umożli­wiło nowej władzy wyłapanie i zajęcie się w odpowiedni sposób daw­nym agresorem.

– Taka przemiana – podkreślał na spotkaniach stary Lubowiesz, który był sekretarzem partii. – Szwabska gnida przyjęła imię ludu ro­bot­niczego – chwalił Maciejowika. – Marsz światowej rewolucji zro­bił pierwszy krok – dodawał.

Mijały lata, kiedy z małego Józefka, wyrosło duże i piękne chło­pisko; oczko w głowie mamusi i całej rodziny. Uczył się pilnie pracy operacyjnej, ze służbowej czytanki, kształtując wprawę w pi­saniu, tworząc pierwsze donosy na kolegów ze szkolnej ławy.

Praca w GS „Łysoczoły” przebiegała Józefowi spokojnie i monotonnie, wręcz sennie. Zazdrościł dygnitarzom, którzy kupo­wali przednie towary. Załatwiał spod lady; takie tam, „to i owo”. Józef Maciejowik stał się w tym specjalistą. Kolektyw był z jego po­stępów zadowolony, nie szczędząc pochwał. Postanowiono wy­słać go na przeszkolenie do Warszawy, aby zrozumiał dogłębniej zasady i mógł przejąć pracę w tajnej kancelarii, tworzonego w 1989 r. Urzędu Gminy w Łysoczołach. Likwidowała się Gminna Ra­da Narodowa i sekretarz ustępował pod jarzmem demokracji. Nie mając monopolu władzy, stary Sznajder musiał pozwalniać chło­paków, po tym jak Lolek Wartęsa skopał komunistom tyłki.

Sznajder miał dylemat, aby nie ukrzywdzić młodych wilków. Maciejowik nie nadawał się do władzy i nie mogli go zro­bić wójtem, bo nie miał kwalifikacji. Wziął jednego ze swoich chłop­ców, pracującego na co dzień w polu. Był to młody Rysiek Wołek, który nadawał się na to stanowisko jak malowany. Inteli­gentny, zdolny, obiecujący, przystojny kawaler. Miał cechy przy­wódcze i potrafił dobrze kalkulować. W wyniku jego pracy, udało się aresztować całą opozycję na terenie Łysoczołów i uniknąć nie­po­trzebnego rozprzestrzenienia się solidaruchów.

Pierwsze skrzypce powierzył Rysiowi. Józka Maciejowika wrzucił na stanowisko szefa resortu ds. organizacyjno-rozpo­znawczych nad elementem podejrzanym. Po dwóch latach nisz­czenia kartotek starych komunistów, przy jednoczesnym spalaniu w pobliskim lasku, otrzymał Maciejowik kawał ziemi, mieszkanie na własność oraz dobrą posadę sekretarza w gminie Łysoczoły. Daw­ni koledzy zostali zabezpieczeni. Maciejowik nie wykonał pracy do końca. Przypadkowo, w jego własnej domowej szafie, za­wie­ruszyły się akta Ryśka Wołka, które zabrały w 1991 r. służby, a stamtąd trafiły do archiwum państwowego. Stary Sznajder o tym nie wiedział, a młody wówczas Józef Maciejowik, zajmował się organizacją defilad strażackich oraz pieszczotami młodej żony Ger­trudy z domu Kołek. Prowadził również życie towarzyskie, uczest­nicząc w intensywnych popijawach z Bogu­siem Kosidło, który zaprzyjaźnił się z nim, aby uzyskiwać informację dla Kra­siulca, który po śmierci Chodakowskiego, stał się bardzo nieufny i wszędzie upatrywał podstępu i węszył spisek. Maciejowik akt nie spalił, gdyż najzwyczajniej nie zdążył.

Marzyło się wówczas Krasiulcowi rządzenie cały powiatem kurtowskim, a nawet województwem, ale bał się pierwszego se­kre­tarza Mariana Konopko, który był z usposobienia spokojny, ale nie lubił, jak mu się przeszkadza czy w drogę wchodzi.

Tak w Łysoczołach mijały lata, a Maciejowik na dobre za­domowił się w gminie. Ludzie zapomnieli o jego służbie w ORMO, nie pamiętali mu też GS-u, a kto sobie przypomniał, był od razu przez Maciejowika odpowiednio potraktowany. Pamięć bywa krót­ka, ale tej hienie można byłoby poczytać sprawę za ujmę, gdyż ża­łował prostemu gminowi dóbr, które ochoczo rozdawał ówcze­snej władzy. Pod wpływem żony, zaczynał mieć małe ambicje i wku­rzał się na Ryśka Wołka, że ten gra pierwsze skrzypce. Tak go ta sytuacja spinała, że jak wracał do domu, to czasem nie wytrzymywał i jak dostał od żony niedosoloną zupę z ryby, którą uwielbiał, to jak jej świsnął w ucho, to aż się małpa zakręciła. Ko­chał jednak żoncię mocno, a ona była cały czas za nim. Nie oznacza to, że była wierna. Poroże rosło Józefowi, odznaczając się na wydatnym czole. Zresztą, ktoś w rodzinie musiał podejmować decyzje. Liczyli oboje po cichu, że uda im się w końcu obalić Ryśka Wołka, któremu „przyszyto” do życiorysu. Sznajder współ­działał z Maciejowikiem, chcąc mieć pewność, że Wołek nie zdradzi. Później wstydził się tego czynu, stąd, kiedy spotykał się z daw­nymi ormowcami: Czesiem Ochotką, pracownikiem warszta­tów lokalnego zakładu komunikacji czy Lucjanem Misielą, delega­tem do powiatu z gminy Łysoczoły, to powtarzał im, co zrobili za komuny Ryśkowi, ale śmiał się, że teraz już nic nie ma i Rychu może spać spokojnie, bo Maciejowik zrobił swoje, a akta poszły z dy­mem. Ochotka i Misiel podlewali do szklanki, a Sznajder opo­wiadał różne historie.

Mijały miesiące i nadarzyła się okazja, że Ochotka i Misiel spotkali na swej drodze Józefa Maciejowika, zaangażowanego w rozpracowywanie przybyłego do wsi Wrzesiniec, niejakiego Ro­mana Lenciocha.

Czesław Ochotka, Lucjan Misiela i Roman Lencioch spotkali się zupełnie przypadkowo, w knajpie Romana Zgorze­laka, we wsi Harpuny i tak popili, aż wzięło ich w końcu na szcze­rość. Pogadali o Ryśku Wołku i jego kłopotach. Każdy każdemu wypowiedział, co wiedział. Kiedy rozeszli się i wytrzeź­wieli, to aż strach im było się do tego przyznawać. Siedzieli cicho, dusząc w so­bie powziętą wiedzę, utkaną z przekazów wielu zacnych, ówcze­snych działaczy.

Nastał w końcu dzień, w którym Józefa Maciejowika po­wołano na lepszy stołek, do serca powiatu kurtowskiego. Był już po studiach, z którymi męczył się długie dziesięć lat. Żaden to wstyd. Jeden rok w dwa lata – też dobry wynik jak na dawnego ma­toła. Zdarza się najlepszym, a on nie śpieszył się po wiedzę. Ma­ciejowik wiedział, że został powołany do wielkich rzeczy w ad­mi­nistracji publicznej, dlatego postanowił dogłębnie poznać każ­de przedstawiane tam zagadnienie.

Udał się z dyplomem do powiatu, gdzie poznał wielu za­cnych ludzi. Posadę załatwił młodemu Krasiulec, który miał ocho­tę dowalić Ryśkowi Wołkowi za to, że ten miał większe branie u babek niż on. Jakże mu Krasiulec zazdrościł na szkoleniach, kiedy Rychu umiał na raz trzy dzierlatki oczarować. Ależ miał on polot i fason, a jurny jaki był, że: ho, ho! Oczywiście, wygrywał z Krasiul­cem, bo ten był wiecznie na gazie i ledwo trzymał się na nogach. Z zapijaczoną gębą, żadna sikoreczka nie chciała mieć nic do czy­nienia. No, ale z uwagi na dziejową sprawiedliwość. Oberwało się Ry­chowi po kościach. Jurek prze­nigdy nie wybaczał wrogom, którzy opornie trwali we własnych przekonaniach.

Krasiulec nie lubił Rycha z wielu powodów, ale jeden był, nad wyraz, znamienny: niegdyś pracował jako wiejski samo-zaganiacz, nim przyszedł w łaski Chodakowskiego. Musiał po szko­łach dzieci uczyć wielu cennych rzeczy, przez co niejedną szan­sę na dobre wykształcenie odebrał swoim uczniom. Rysiek, w tym czasie balował po wioskach, naśmiewając się z jeżdżącego ro­werem, od szkoły do szkoły, oberwańca, którym w owym czasie był Krasiulec. Wołek posiadał trabanta, co uchodziło za szczyt ma­rzeń. Raz nawet, jak Krasiulec stawiał się, to mu Rysiek mordę tak obił, że Krasiulec ma z tego powodu teraz taki uraz, że jak swo­ich sługusów upije w trupa, to ich na znak władzy po gębach z dło­ni wali, żeby wiedzieli, kto jest pan. – Krasiulec, a nie jakiś tam Rychu Wołek, zasraniec jeden – powtarzał Juruś w myślach, wa­ląc po łbie Maciejowika, który zalany jak świnia, zasypiał z ry­jem w talerzu.

Maciejowik pracował w powiecie kurtowskim, donosząc Kra­siulcowi bezpośrednio na starostę, a Kosidło w mieście, infor­mując dokładnie o tym, co robi burmistrz Tasiemiec. Była to naj­lepsza i najwspanialsza gwardia chłopaków. Z nimi marzył o pod­boju powiatu, województwa, a nawet kraju. Kiedy kochał się w gabinecie z sekretarz, Danutą Wańko, krzyczał do niej, że „musi mieć tyle ziemi i parobów, żeby móc te gówna sprzed oczu prze­gonić”.

Krasiulec miał bowiem porównanie człowieka, którego nie lubił albo się bał, do gówna. Sprawa wymaga wyjaśnienia. W cza­sach, kiedy jego żonkę młócił Chodakowski, czuł się on bezrad­nie i nie umiał temu zaradzić. Upijał się i padał ryjem w gówno, roztoczone po całej oborze. I gdzieżby nie chciał upaść, bezsilny z upo­jenia, tam było gówno. Pierwszym smakiem, który czuł w ustach po ocuceniu, było gówno. Wtedy to gówno przyciemniało mu świat. Bał się gówna do tego stopnia, że każdy, kto był zagro­żeniem, zaraz stawał się „żywym gównem”. Wiele przetoczyło się „gów­na” w jego życiu. Krasiulec był aktorem dobrym i umiał się „gów­nu” śmiać w oczy i nawet, nie brzydził poklepać. A kiedy do swoich celów wykorzystał człowieka i nie chciał się na jego gównie pośliznąć, to wtedy wyrzucał go, obdarzając niełaską. Stan prze­mijał, ale człowiek taki musiał się upokorzyć. Karą było wysprzą­tanie obory z gówna. Dziwne panowały tam zwyczaje, ale cóż, co kraj to obyczaj, co naród to pretensja.

Natomiast, kiedy człowiek był za silny, nie poddawał się jego woli czy rytuałowi sprzątania obory, to Krasiulec mówił wszyst­kim niezrozumiale, określając tego kogoś „gównem”, bez żad­nego powodu i okazji. Pokazując przy tym obrzydzenie, któ­rym darzył człowieka, przekreślał go tym skojarzeniem na wiecz­ność. Sztandarowe gównojady, którymi Krasiulec otaczał się w co­dzien­ności, czyniły co mogły, aby napiętnowanemu uprzykrzyć eg­zy­stencję. Nie rozumieli tego, co inteligentniejsi rozmówcy Kra­siulca, bo nie znali powodów takiego stanu, budzącego w nim naj­większe i dawne lęki.

Fragment satyry Wiocha. Powieść jebitna



Forbidden Seek po angielsku
Cooking page
Gallery page 


 

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.