Donatan Tursek i kaczka przy korycie
Donatan Tursek i kaczka przy korycie, to ostatni akcent satyry Wiocha. Powieść jebitna. Siódmy rozdział, zamyka opowiadanie prawie 100-tu stronnicowej lektury, którą czyta się szybko i bez przyjemności.
Wstępy bywają z natury nudne i karkołomne
Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów
Perypetie ludu pod okupacją zawistnej hordy
Generał Jaruzel pozostawał człowiekiem czynu
Komunizm i kształtowanie państwowości
Zanim kadencja dobiegła końca…
Tamto i sramto Andrzeja Czkały
Syn ziemi – Rozdział 4 Wiocha
Jerzy Lechita – przypadek niezłomny
Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska
Józef Maciejowik z gminy Łysoczoły
Stasiulek Bułka, pierd i dynks
Ofcia Tasiemiec, lady lodzia czerwonej sceny
6 – walka o koryto, kaczyzm i inne zboczenia
Donatan Tursek i kaczka przy korycie
Rozdział siódmy
Wypierdol
Donatan Tursek – znany hazardzista, ćwok i intrygant, zaszczycił się tym, że ukradł stare piosenki dla azerskich wieśniaków, tworząc w państwie polgarskim muzykę, która miała sławić dobre imię, niegdyś walecznego narodu. Nie miało to jednak nic wspólnego z brzmieniem, a kaczka, która śpiewała dla niego te piosenki, zdawała się mieć wieczną czkawkę, dlatego klęło się przy tym niesamowicie, a jęk kończący zwrotkę, który wydobywał się ni stąd, ni zowąd, męczył. Wszak jedyne, co w tym cieszyło, to zacna uroda panny, która potrafiła tym czy owym, ździebka machnąć. Pokazywała czasem to nóżkę, to kolanko, niekiedy dekolcik. To wystarczało Polgarom, którzy widząc na ekranie monitora dupę, usypiali swe estetyczne przekonania.
Donatan Tursek nie marzył o karierze wielkiego muzyka i producenta. Wolał raczej stać na baczność przy korycie, bo raz, że forsa pewniejsza, a dwa, że nie wymagało to zaangażowania. Cechę nabył złą i nie potrafił skupiać się i myśleć, zwłaszcza nad czymś ważnym. W branży muzycznej, okazywanie braku skupienia, to poważna, wręcz urągająca wokaliście wada.

***
Donatan Tursek i problem z Jarosławem
Po zwycięstwie, Jarosław Kaczkoduk udał się do Sejmu. Podążał korytarzami w asyście ogromnych ochroniarzy. Sam, nie będąc dużego wzrostu, był w sumie bezpieczny, mogąc skrywać się za ich posturami. Szedł zupełnie kamiennym korytarzem. Każdy krok powodował przewlekły ból w jego stopach, które same ciągnęły się ciężko po ziemi, słaniając całym ciałem. Czuł się, jakby szedł na boso przez świat, po ciernistym chodniku.
Drżał w sobie, myśląc o kocie, który został w domu i przeciągał się leniwie z miejsca w miejsce. Tenże kot, zanim Jarosław wyszedł z domu, leniwie przyglądał się jego postaci, prowadzając się wokół niego. Tak czynił, jakby chciał dać swemu panu przekaz, by nie przejmował władzy. Był to wielki dzień dla Kaczkoduka, który o posadzie premiera, marzył od dawna i nie mógł się teraz cofnąć przed niczym, bo jego partia zwyciężyła, musząc dzielić się władzą z głupotą i oszołomstwem. Jeszcze dzień temu, Roman Gieryma gratulował mu zwycięstwa i mówił: – Jarosław, porządzimy.
Pyrrusowe zwycięstwo nie cieszyło wodza narodu. Nie odpowiadał, milcząc w sobie, wściekły, iż władzę mu należną, dzielić będzie musiał na trzy części. Przed wejściem do gmachu, zaczepiła go znana dziennikarka. Córka pułkownika niskiego sortu z dawnej admiralicji Generała. Cudna blondynka, odziana w czerwoną kieckę, poruszająca sprawnie ślicznym kuperkiem.
– Panie Kaczkoduk, kto będzie wicepremierem? – spytała. – Czy nie odczuwa pan porażki, w dzieleniu władzy z niedawnymi wrogami?
Natarczywa była, co zdenerwowało prezesa. Podkurczył się, strzelił pawiana i nagle wybuchnął zewem nienawiści.
– Spieprzaj, dziadu! – zaryczał.
Poszedł dalej, a idąc korytarzem, czuł się samotny, choć wielu było wokół niego. Wszedł przez wielkie drzwi na dawną trybunę ludową i spojrzał na dziesiątki głów, które patrzyły w jego kierunku, dumne, że wreszcie budżet ich partii będzie wielki.
– Jarosław! Jarosław! Jarosław! – skandowali kukiełkowo wierni sojusznicy wraz z członkami partii.
Jarosław Kaczkoduk pozostał przez chwilę w zadumie. Rozglądnął się, oddając w myślach hołd tym, którzy w tej walce przypłacili majątkiem. W jego oku zakręciła się łza. Cierpiał, że nie posiada większości. Lepidło i Gieryma szczerzyli się do niego z widowni. Cóż to musiało być za upokorzenie.
Ruszył bojaźliwie do przodu, zmierzając do mównicy. Był to dzień, w którym miał przemówić.
– Witajcie – powiedział Jarosław Kaczkoduk, zwracając się do posłów i senatorów oraz zgromadzonych gości. – Chwała Pana Boga, ojcu Rydzowi i partii. – Niech Duch Mądrości spocznie nad wami i będzie dane. Niech Polgar wreszcie wyrośnie! – Bo pełno wokół komunistów i złodziei, a siła ludzi tłumiona dłużej, być nie może. – Setki, które nam zaufały, muszą otrzymać posady…
Uczynił pauzę.
– Muszą zostać zabezpieczeni, aby dalej należycie służyli partii.
Uzyskał owacje na gorąco. Niestety, wyłącznie od swoich. Ryczeli, wznosząc wiwaty. Opozycja oraz sojusznicy: Lepidło i Gieryma nie czynili nic, stojąc nieruchomo ze zbaranienia. Nie rozumieli, skąd ta nagła otwartość i mówienie o zakulisowych potrzebach. Odczuli, że prezes poczuł się pewnie albo zachorował.
Jarosław, w tym tłumie czuł się wyniośle, jakby nagi stanął przed Panem Bogiem. Wciąż słuchał wiwatów i wyobrażał sobie wielkich przywódców świata, którym również dorównał w historycznej wartości. Wygłosił wielką mowę na cześć swojego programu oraz zdolności przywódczych, które ukierunkują rozwój kraju na długie lata. Owacje otrzymał na stojąco. Niestety wyłącznie z własnej partii. Transmisje telewizyjne oglądały miliony, ale głupi i ślepi, nie pojęli zawistności jadowitego węża.
Po przemówieniu, wyszedł zająć nowy gabinet, który zamierzał urządzić. Mariusz szykował podsłuchy i minikamery. Uzyskał poparcie większości, gdyż łakomi władzy Lepidło i Gieryma, za stanowiska udzielili poparcia.
Wyszedł. Znowuż w towarzystwie ochrony. Spotykał się z dziennikarzami, którym zarzucił pokoleniową zdradę i działanie ich rodzin w duchu poprzedniego ustroju, a także zbytnie oddanie się wierze w Kapitał Marksa. Tłumnie czekali na niego klakierzy, zwiezieni z różnych zakątków, którzy mieli wiwatować, gdy tylko go zobaczą.
Czuł się samotny, gdyż brakowało mu kota Ali Baby. Myślał o matce i bracie, bratanicy, jej dzieciach, sąsiadach i wiernych pomocnikach. Myślał o możliwościach, które przed nim stanęły, licząc przyszłe zyski. Wiedział, że jego geniusz jest zacny, ale miał siłę działać. Zamierzał się spotkać z Gierymą i Lepidłą.
W tym dniu, myślał o tym, że Donatan Tursek nie może pozostać bez winy: „to była wina Turseka!”.
Jarosław zaprosił do siebie przedstawicieli kancelarii. Prosił ich, aby zorganizowali mu spotkanie ze służbami. Planował sojusznikom i opozycji zamontowanie podsłuchów. Sukces w rządzeniu, zależał od opanowania sytuacji wśród wrogów.
Zmęczony ciągłymi dyskusjami, postanowił chwilę odpocząć. Usiadł w nowym gabinecie, wziął filiżankę z kawą. Siorbnął i chwilę zrelaksował się w ciszy.
Po niecałej godzinie, wyszedł. Zamierzał swobodnie zaczerpnąć powietrza w sejmowym ogrodzie, przechadzając się zwyczajnie. Z jednej strony w drugą, w towarzystwie lojalnych ochroniarzy, dobrze opłacanych z budżetu partii.
Kiedy zbliżali się do dziedzińca, zdało się słyszeć huk, potężny i nieprzejednany. Ochrona nie wiedziała, co zrobić. Skąd? Co i jak? Rozglądali się wokół. Nagle spojrzeli do wnętrza kordonu, a Kaczkoduk trząsł się, skuliwszy przy ziemi.
Okazało się, że to cegła runęła na nową antresolę, a całe tłukące się szkło, stało się powodem zamieszania.
Dwie ulice dalej, w restauracji „U Kawki”, siedział i popijał kawę, stary Pułkownik Dubieniecki.
Po tym, jak usłyszał huk i minęło kilka minut, uśmiechnął się, sam do siebie. Zastanawiał się, czy opatrzność może być aż tak wspaniałomyślna i wyręczyć w trudach człowieka czynu. Niestety… Musiał działać, aby ponownie przejąć stery.
Dzierżył potężną władzę. Nikt nie mógł stanąć na jego drodze. Był jedynym i silnym przywódcą – nieprzejednanym władcą Polgaru, który finansował różnych Kaczkoduków, Gierymów, Lepidłów, Mellerów, Wartęsów i Kwasów, Komorów i Schencinów… tylko po to, aby nimi sterować. Od czasu do czasu, któryś z nich, z chciwości i szaleństwa, wyślizgał się władzy, uciekając spod jarzma zależności, aby naczerpnąć samemu do sakiewki. Pułkownik przezwyciężał kryzysy, następujące z mniejszym lub większym skutkiem. Odkąd upadł Jaruzel, rzecz spoczywała na jego barkach.
Stary Dubieniecki i jego klika rządzili milionami głów. Nikt i nic, nie mogło ich powstrzymać. Jakiś tam premier, prezydent czy dyktator, to były wyłącznie pionki. Wskaźnikiem sukcesu był pieniądz.
Koniec
Fragment satyry Wiocha. Powieść jebitna
Forbidden Seek po angielsku
Cooking page
Gallery page