Beliar powitany, z hołdem Pana Eremu
Beliar powitany, z hołdem Pana Eremu to opowieść, która przedstawia fragment dotyczący Szatana (imię tego anioła to Beliar). Istnieje wiele odniesień do tej absolutnie fenomenalnej postaci, ale żadne nie nadaje mu imienia i godności, z którą my podchodzimy. Beliar już samo w sobie oznacza wielkość. Czynimy tak, nie dlatego że jest on zły, a my czcimy zło. My to robimy z pasji i poszukiwania prawdy oraz szacunku do dawnych Praw i zasad.
Beliar we fragmencie z Pierwszej wojny w niebie: Dziedzictwo
Powitany, wedle zwyczaju – z należnym hołdem Pana Eremu. Klęska, rysując na twarzy złe żniwo, nie dała zwątpić w najważniejsze: człowiek, poddany w służbie cielesności, zerwał niejednolite, ciążące mu pęta.
– Obarczony brzemieniem, mój Brat – Beliar, mógł odpocząć, znajdując wytchnienie – przebywając pośród własnego rodzaju.
Sprawował mądrość, a nad pozór głuchy, rwał w skrawki sumienie. Tak też witały, wodza zastępy, którego imię znane było Ziemi od wieków.
– Beliar! – krzyczeli.
– Beliar! – wołali.
On skinął głową, pochylił swe skronie. Zmarszczył czoło, skrawkiem brwi zwiesił. Makijaż na nim widniał siły… Widziadło farby i koloru, zmatowiało prawdziwe uczucie, będące ostatnią żywą podporą. Godność zachować pragnie każdy, skrywając niewygodne odbicie.
– Powaga wymaga ofiary z siebie, nieprzetrawionej do granic.
Samotny stanął, z bólem sadowi się wśród niemej przestrzeni. I nie kołysze nerwowo ciałem, nie daje wzniecić się na źdźbło trawy. W nim huśta i zagłusza zmorę – światło rozpromienione. Nie rzuca się, stojąc, spogląda ciskając cieniem w świat blady. I nie dochodzi głos go nadwątlony, który niknie w bezwietrznym szepcie.
– Naród człowieczy miał w nim podporę sławy, żyłby wznosząc najtrwalszy budulec. Sięgnąłbym w nim, zmierzając ponad granicę czasu. Tym wznosił najpiękniejsze słowa i tworzył, prorokując Ziemi, chowając skazę do głębi otchłani.
Włosy dłużyły się mu na ramionach, ciążące do barków ideałem. Z czernią zlewały się w kolorze, barwiły światłem grzebiąc w nicości, targając żniwem, utkwione w diadeitowym blasku księżyca.
Oczy, jak głazy w kolorze purpury, przechodzące w czerwień, ukryte w skałach – jaśniały, promieniejąc nad pięknem, idealnie wyrzeźbionego ciała. Mądrość w nich skryta z wielkości, nietuzinkowa obmierzła łuna, sycąca krajobraz gwiazd. Wylały nad losem człowieka ocean jestestwa, z pochylonej głowy nad wątłym grobem.
Ramiona mocne, tors prosty, z lekka wyniosły nad proporcje. Dłonie smukłe, dłużyły się – wieńcząc szponami – tak szklistymi, z domieszką alabastrowej bieli. Mocne jak metal, co głaz w szkaradę, gotów zamienić wymierzonym ciosem. Silne w uścisku, miażdżyły opornych, strudzonym zwracając ochotę do życia. Z łatwością serce, z ciała wyszarpać zdołały – tak jaśniejące, jak zęby, z których wychodził ostry, niczym diament, lwi kieł – mocniejszy od trzonu słonia.
Smukły w talii, o nogach prostych. Stopy jego pracowały, chwytając każdy fragment przestrzeni, który przenikał zaradne palce, rwąc pałacie z wypalonej ziemi. A gdy pomyślał o okrutnej pozie lub wzdrygał się z obrzydzenia – gotów do walki – zabójcze szpony wysuwał, wydobywając śmierć ku powierzchni. Moc miały wielką, chwytając ofiarę – trzymały wiążąc nieszczęśnika okrutnie. Tak pozbawione wolności stworzenie dogorywało, aż wielkie zęby przerwą milczenie, chwytając się tchnienia – z tętnicy sącząc żywotność, do kropli ostatniej z ducha.
Ubrany w szatę srebrzysto-szarą, podwieszoną utkanym pasem z włókniny. Niósł kahel w prawej dłoni, zdążając w przody, a na lewicy spoczywał na mieczu, dłoń dzierżąc mocno na gromkiej głowicy. Nie szczędził rękojeści szybkiego wzlotu, widząc przeciwną formę do zwady. Przypięty do pasa dumnie zwisał, miecz o przenikliwej głowni. Po przeciwwadze, znalazł miejsce aser błękitny, koloru zmatowionej stali. Rósł szybko, marzł i wykraczał nad smugę przestrzeni – jak taran przenikał mury, kryjąc powłoką z nicości, temperaturą równy przestrzeni – gdy jeszcze wiatry nie wzniosły się wschodnie, on dudnił zimnem i zsyłał tam lody, prowadząc do miejsca, w które nie wstępuje ocean.
Na stopach jego wędzidła z podeszwą, usadowioną do kolan. Łapczywie wrzyna się rzemień w stawy, chroniący w walce.
Na dłoniach naramienniki ze szczerego kruszcu, uda powleczone zbrojnym pancerzem. Złotolity blask przywdziany przez wybrańca. Barki wieńczyły grafitowe pręgi – zbroja to nieprzejednana.
Kroczył dumnie, trzymetrowy monolit, wznosząc się nad głowami udręczonych ludzi. Za nim wlokła się szata, przytwierdzona do szczytu grafitowych naramienników. Wyglądał dostojnie, jak panteon bogów, kojarząc wszystko, co miał z niebieskości.
Pierwszy, stworzony z materii, powołany w istnieniu wieczności. Bój toczył w imieniu Stwórcy – Erem wytworzył z podstawy. Zyskał świadomość stworzenia, budulec krzesząc marny, wołając w istnieniu nicości. Nim ludzi wygnał rodzaj mu na Ziemię, on stworzył azyl wyrodnym.
Nikt nie zrozumiał go nigdy. Nie pojął żaden twór świata. W sobie zyskał ideał, doskonały mędrzec, czysty w słowie przewodnik rodzaju. Rozumiał – nie trwożył się wzorzec. Przydatny – wrogom serca zamieniał pokutnie w zakalec.
– Jak on miał mierzyć się ze zwykłością? To, co po nim nastąpiło – znał w przyczynie i materii. Rozumiał rozciągłość przepływów, samotnie przemierzał wizje. W tym, co się stało – błądził w konstrukcji, znając przewrotny zapis.
Jakże żyje się ciężko, wiedząc, co nastanie. Trzeba godzić się na ustępstwa i nie okazywać wiedzy dla nieuniknionego. Pokusę można stłamsić, nie szukając odkształceń.
– Bezwarunkowo poddajemy się mitom. I on uległ słabości, dostępując niepewności czasu.
I widział, płynąc w przestrzeni czasów, na wyciągnięcie ręki chwytając ogniwo. Przelewał piasek z pochodni życia, brocząc – w istnieniu materii, dopełniając żywot.
Obserwowali go. Kierowała nimi chęć odwetu. Zupełnie tego nie rozumieliśmy. Zaczęli na nas polować, szukając składnika, za którego utratę winili nas – to miało zapewnić im równe szanse w ostatecznym starciu. Zmierzali do tego, nieustannie prowadząc do wojny.
Polecam
Przeobrazić się w anioła, to nie 1 i 2 i 3
Rytuał przejścia i przywołanie Boga!