6 - walka o koryto, kaczyzm i inne zboczenia

6 – walka o koryto, kaczyzm i inne zboczenia

Walka o koryto, to szósty rozdział satyry Wiocha. Powieść jebitna. W tej części autor zabiera nas w podróż do Magdalenki, a następnie ukazuje jak rozpowszechniał się układ zawarty u tej panny. Widzimy trudną historię prowincji aż wreszcie, docieramy do samego centrum, w którym narodził się kaczyzm. 


Wstępy bywają z natury nudne i karkołomne
Na arenę dziejów wkracza lud Polgarów
Perypetie ludu pod okupacją zawistnej hordy
Generał Jaruzel pozostawał człowiekiem czynu
Komunizm i kształtowanie państwowości
Zanim kadencja dobiegła końca…
Tamto i sramto Andrzeja Czkały
Syn ziemi – Rozdział 4 Wiocha
Jerzy Lechita – przypadek niezłomny
Za górami, za lasami, nieopodal kartofliska
Józef Maciejowik z gminy Łysoczoły
Stasiulek Bułka, pierd i dynks
Ofcia Tasiemiec, lady lodzia czerwonej sceny


Rozdział szósty
Walka o koryto

U Magdalenki spotkali się zacni przedstawiciele społecz­nych elit, zboru czarowników i rodzącej się opozycji. Magdalenka miała wiele wad – była kurwą, więc wielu to mogło przeszkadzać, zwłasz­cza tym, którzy mieli żony. Te im gderały, że idąc na spo­tkanie do niej, zetkną się z pokusą, której nie sposób im będzie odmówić.

Wysoka, zgrabna, zaopatrzona w duży biust Magdalenka, biła rekordy popularności. Wśród jej wielbicieli, nie zbrakło przodowników lokalnego czarnoksięstwa, którzy lubili pociupciać w objęciach tej zacnej, ludowej ladacznicy. Niczym babilońska nie­rządnica, zasiadła na życiu narodu, współżyjąc z władcami, od któ­rych zależny stał się los polgarskiej ziemi.

Nadchodzi zrozumienie, dlaczego wybrano na miejsce spo­tkania jej burdel.

6 - walka o koryto, kaczyzm i inne zboczenia
Walka o koryto trwała długo. Dzielni wojacy, spotykali się u Magdalenki, która była nieziemsko sprytną blond pięknością.

Przyjeżdżające na spotkanie, najgorsze gnidy kilku naro­dów, nie mogły znaleźć sobie lepszego lokum do protekcji, na czas tak ważnych debat, dotyczących sprzedaży Polgaru i ostatecznego podziału wpływów pomiędzy pana, wójta i plebana, który w owym czasie, następował.

Krew narodu i targowica, przewaga mądrości czerwonych nad białymi; spór wieczności, uśpionego tryumfu zrozumienia sy­tuacji, w której rozum ustępuje dupie. Jaruzel i reszta, oddani sprawie wolności, zrzekli się władztwa na rzecz spragnionej troski i szaleństwa części narodu, która ochoczo dostępowała do koryt.

Polgar poderwał się, jakby ze snu zrywała się skała. Spło­szył i zjednał w sile tysięcy na raz porzuconych przed bitwą. Ustą­pił wódz, nieproszony gość ideologicznej farsy. Przypływ władzy zlasował umysły, przednio obrobione zachętą milionów. Jedność za­pa­nowała w tym ludzie; bojaźń i zrozumienie – oszukane z na­dzieją o brzasku, zdradzone i wyrwane z leży. Pukając rankiem do wrót domu, odbierają należne dary. Życie posępne i grzech okrut­nika, karzeł zyskał… wygnano precz władcę przestworzy.

Nie mógł nikt sobie pozwolić na taki zryw, gdyż konkuren­cja wyrosłaby w tym przelotowym bastionie, zawieszo­nym pomię­dzy Rosją, a Europą. Mądrzejsi mogliby starać się zabrać dla Pol­garu rynki zbytu na Wschodzie. Kraj miał stać się buforem, mediując między Wschodem, a Zachodem. Jakże to byłoby moż­liwe, skoro skłóceni ze Wschodem, nie mogli w niczym po­śred­niczyć. Zachowując zgodność pomiędzy dwoma sąsiadami, moż­na stawać się pośrednikiem w handlu. Dziejowo… zostali po­minięci, a na usprawiedliwienie osobliwej głupoty, rozgłosili anty­wschodnie hasła.

Prowincja bywa powiązana. Pisarze, poeci, czarno-mago­wie, prawnicy, sędziowie, ludzie od pomocy, alkoholicy, prze­stępcy i gawiedź… wszyscy ci… duch Polgaru.

Prowincja jest z nich dumna. Niezwykli, którzy pracując w pocie czoła, czekają na upragniony dzień, aż wreszcie nastąpi mo­ment, w którym przejdą na emeryturę. Lekka niezależność, któ­rą państwo będzie ograniczało, zabierając co jakiś czas środki, okra­dając emerytalne fundusze. Dojna krowa, splatająca biznes i politykę. Prowincja, powiązana z całym systemem, nie jest sielan­kowa, magiczna i beztroska. Nie warto doprawiać historii, która była bądź ma, dopiero nastąpić. Wystarczy spojrzeć na całość i powiedzieć, że to jest moja prowincja. Czy jest w Polgarze, Azer­bejdżanie czy w Gruzji – jest moja, osobliwa, oddająca mnie sa­mego. Gnieździ się gdzieś, w niespełnionym świecie marzeń, od­re­alnionym, stanowiącym złowieszczy sen po ciężkim życiu, które zgo­tował los, niezależny od nas.

Polgarczycy stracili tożsamość. Nie mają przywódców i sami są największym zagrożeniem względem współbraci. Taki jest Polgar i nie zmieni się prędko, dopóki czarownik, kurwa i złodziej kła­mią, biorąc srebrniki korporacji, zaklinając rzeczywistość. Uczą tu nienawidzić Rosji, w czym zyskuje Zachód. Tworzą mity bo­ha­terskich morderców i zwyrodniałych katów. Rytuałem uspra­wiedliwiają rzecz czarnoksiężnicy, obłudni i podli wasale pienią­dza, którzy za odrobinę monetarnego ścierwa sprzedają ludzi, sta­jąc się oprawcami gawiedzi.

W starym borze, na skraju puszczy żyje rusałka, Wodzi­cha, jedna ze służebnic Perkuna. Płacze codziennie, zasiadając na skale, pośrodku mokradła. Wokół niej drogi, a przed nią, wycięty bór. Płacze, aby bagno nie wyschło, które ludzie osuszają. Toczy nierówną walkę, chroniąc nikomu niepotrzebne setki żab i koma­rów, tysiące roślin, broniąc bagiennych wyziewów metanu. Nikt nie pochyli się nad losem Wodzichy, nie obroni jej przed nie­u­nik­nionym. Niestrwożona, samotna pani, w ziemistej alkowie. Duch jej odejdzie wraz z nic nieznaczącym moczarem, a pamięć ludzka, nawet nie wspomni jej niezapisanej historii.

Ostatni dawni bogowie Polgaru, umierają samotnie, stra­ceni ręką okrutników, zawistnych i głuchych na nieme wołanie…

***

– O! – wykrzyknął Pułkownik, zauważywszy Maciejowika. – Je­steście – ucieszył się stary Dubieniecki, na widok informatora z prowincji. Przybył do niego w trakcie narady, którą odbywał w War­cho­łowie.

– Słuchajcie, co tam w straży, w centrali? – zapytał Dubieniecki zainteresowany tematem. – Coś pierdolą z Koniczyny czy nie?

– W sumie, to nic ciekawego – odpowiedział. – Ten mówił, że chłopom wolności trzeba, tamten, że dopłat większych – zdawał do­kładny raport Maciejowik.

– Widzisz, kurwa. – Poklepał go po twarzy Dubieniecki. – Rozbe­stwiło się łajno, a wy jesteście nadal przydatni. Wiedziałem, co robię, wsadzając was na stanowiska. Obserwujcie i informuj­cie, szczegółowo Maciejowik. Tak, żeby nikt nie wiedział, o co chodzi.

– Dobrze, Panie Pułkowniku – wymamrotał Maciejowik.

– A teraz powiedzcie mi Maciejowik – zaczął Dubieniecki. – Co to, kurwa za pisanie? Co tam się u was dzieje? Co to za ciota, chce dostać się do władzy? – sondował.

– Aaa… To mówi Pan Pułkownik – chrząkał Maciejowik – o tym Wołku… Bo to problem jest – podkreślił.

– Tak, zdecydowanie tak – oznajmił Dubieniecki. – Czytałem ra­port. – Pisałeś, że to agent był. Skąd masz ten papier?! – wnerwił się.

– No to, zasadniczo to ja… – tłumaczył się pokrętnie. – Żem zapo­dział teczkę, no i przypadkowo skopiowałem dokumenty, a Sznaj­der mi pomógł podrobić papiery na Ryśka, aby mieć go w garści i pewność, Panie Pułkowniku, że naszych ludzi nie zdradzi. – Bo to so­li­daruch był, rolnikom pomagał. – Więc musieliśmy chwycić coś na niego, bo on współpracować nie chciał.

– Słuchaj mnie, Maciejowik. Kilka spraw w sądach i prokuratu­rze, które muszę teraz załatwić, a przez ciebie, zgniły chuju, Woł­ka poświęcić musiałem, rzucając niczym psa na pożarcie. – Ty ku­tasie! – wrzeszczał. – Myślisz, że to jest proste? Wiesz kurwa, że ja muszę dzwonić, jeździć, prosić, nagabywać! – darł się. – Ale ja ci Maciejowik obronię dupę.

– No, ale co ja mogę? – produkował się Maciejowik. – On ciągle wy­bory wygrywa i męczy mnie, że szans nie mam na wójtowanie.

– Kurwa bezimienna z ciebie, nie człowiek, aby swojego kumpla po fachu wydawać – oświadczył Dubieniecki. – To, że gość z wami nie współpracował, to nie znaczy, iż moim agentem nie był.

– A co z grubasem? – Maciejowi ciągnął Pułkownika za język.

– Jeżeli kurwa nawet wam pomogłem z tymi SMS-ami, to żałuję, bo człowiek mógłby dla mnie pracować – żalił się. – Wszystko kur­wa spreparowaliśmy, jak trzeba. Mieliście się człowiekowi, któ­rego podłożyliśmy odwdzięczyć. No i co? – Dlaczego to nie jest, do kurwy nędzy, zrobione?! Daliśmy wam najnowszą technologię. Gru­bas się w niczym nie połapał. Sąd nawet miał wydać wyrok, jaki mu napisałem. I co? Wyrok jest, sprawy przegrane, a wy je­steście czyści. – Nana do mnie dzwoniła, że jej konkurencje robi. A wy Maciejowik co? – W dupie macie oczy. Mówiłem, nie two­rzyć sytuacji.

– Inny problem mamy, bo nam Emil Popke zagraża, władzę Kra­siulcowi chce odebrać – zdradził Maciejowik. Martwił się o los Ju­rusia, bo gdyby ten przepadł, to i on sam na śmietniku by wylądo­wał.

– A ten Emil Popke to skąd? – dopytał zdziwiony Pułkownik. – Co to kurwa za jeden?! – grzmiał. – Krasiulcowi grozi. Dlaczego nie­inwigilowany? Dlaczego nic na gnoja nie macie? Co wy tam kurwa robicie? Za dawnych czasów to mieliście jakąś zdolność ope­racyjną, Maciejowik. Jak wam kat nad duszą sterczy, bo stołek może pójść w pizdu, to do mnie z żalem przychodzicie i żądacie, abym każdego, kto władzy łaknie, za mordę trzymał – naświetlił. Wy mnie za piździelca macie lub kędzierzawego, skoro tak nisko cenicie pracę, którą dla was wykonałem.

– No, ale Panie Pułkowniku – odparł Maciejowik, błagalnym i przestraszonym głosem.

Znał Pułkownika i wiedział, że to nie były już przelewki.

– Co, „Panie Pułkowniku”, kurwa?! – rozdarł się Dubieniecki. – Siad! – Na dupę albo leżeć, pijawko! – rozkazał. Maciejowik po­słusznie przymierzył kanapę. – Jakie macie zasoby ludzkie?

– No – chrapnął Maciejowik. – Mamy tu Stasiulka, on na przepi­sach się zna i daliśmy Nochalowi, na nową telewizję – wyjawił. – Propaganda potrzebna – dodał.

– Telewizje, sryzje! – ryknął Pułkownik. – Same cioty pewnie tam pra­cują. Maciejowik, jak wkurwię się amoralnie, to wtedy zrobię porządek, rozumiesz?

– Ale… – jęknął Maciejowik. Spotulniał, całkowicie baraniejąc.

– Teraz mnie posłuchaj – zwrócił się Pułkownik. – Nasi ludzie po­u­krywani są u was, tak? Załatwiamy pewne sprawy, tak? – Ma­my osiedle budować. Osiedlą się, rozumiecie? Ja, dla developera z Izraela zamierzam sprzedać kilka działek w terenie. Zbudują kilka osiedli – powtórzył. – Firmę wam już dałem. Nanę do Izraela wy­słaliśmy. Zobaczyła, pozwiedzała, zgodziła się. – Taka ko­niunk­tura nie zdarza się zawsze. Unia zapłaci, nie moi ludzie, a ja zyskam Maciejowik, a ty przy okazji, też dostaniesz parę euro, na otarcie wiecznie nienażartego ryja. – Świnia z ciebie, taka chlew­na i ryjąca po gównie. – Pamiętaj, że twoja córeczka chce praco­wać, tak? Mogę sprawić, że przestanie. A ten twój szwagier, nie­wydymek i jego rodzice. Chcesz, żeby stracili robotę? To stracą! – darł się. – Jeden telefon, Maciejowik, a poznacie siłę mego prze­ko­nywania. Nie każcie mi niczego udowadniać. Ja powiedziałem: macie Wołka na tacy, ale nie ja go wystawiłem, bo swoich nie sprze­daje, a wy łeb sprawie ukręciliście, a mnie dobrze było. – Te­go Dominiczka usunąć i Emila Popkę też. Mają być polityczne zera. – Nie róbcie mi tu przedstawień żadnych, szczególnie w in­ter­netach, na otwartej przestrzeni. – Gdybym nie chciał Kaczko­duka na ziemi pochwycić, to gówno bym wam pomógł, a wy pły­wa­libyście…

– Ja lubię pływać – pochwalił się Maciejowik.

– Nie przerywaj – strofował Pułkownik. – Po dnie byście pływali, kanalio. – Jesteście nieudolni! A tego durnia, Stasiulka Bułkę, weź uspokój, bo go skurwysyna, zastrzelić każę. Ty Maciejowik, tra­cisz już formę, dlatego jesteś do niczego. – Jesteście jak ruska cipa, która się przetarła.

– Staram się, jak mogę, staram się – zarzekał się Maciejowik.

– Jak mi jeszcze raz Nana zadzwoni z płaczem – zakomunikował. – Słuchaj uważnie, cwelu! – Zastrzelę cię. – Nana ma tam sie­dzieć, dopóki planu nie zrealizuje. Do osiemdziesiątki, rozu­miesz?  Ma siedzieć na piździe. Nie po to jej córce ośrodki kupili­śmy, a jej w łapę, dwadzieścia lat ładujemy i nie tylko zresztą tam, by mi zrobił się tu burdel.
Hołota ma słuchać się władzy i drżeć. Wy nie macie tam zasobów ludzkich. Rzućcie im po parę groszy, jakiś związek emerytów dofinansujcie i zapanuje spokój. Zresztą, większość z tych kutasów, buty lizała partii.  To nie są ludzie, Ma­cie­jowik. – Pamiętaj, zanim zdechnę, to chcę mieć swoje pięć mi­nut. – Zamek masz ogarnąć! – wrzasnął. – To nasz człowiek, kup­nem zainteresowany – zdradził. – Jak nie, to ci w dupę nako­pie. – Mój kumpel i ja go lubię. Raz z nim wódkę piłem, a wystar­czy, bo zacny z niego gość. W odróżnieniu do ciebie, istota ludzka, a ty jesteś śmieć, bo dla władzy Wołkowi życie zjebałeś.

– To nie tak! – krzyknął Maciejowik. Oburzył się i usiłował od­warknąć.

– Stul kurwa ryj! – wydarł się Pułkownik. – Ja nie chcę, Maciejo­wik, więcej niż dziesięć minut poświęcać waszej prowincji! – Ale jest dla mnie ważna, dlatego patrzę, robię. – Kiedyś tam częściej jeź­dziłem, bo kochałem Nanę… Ruchać. – Rozumiesz? Była młod­sza – opowiadał. – A teraz, nie jeżdżę tam dla przyjemności, Ma­ciejowik. Ja jeżdżę was tam opierdalać, a dzisiaj wyjątkowo za­prosiłem was do siebie.

– Doceniam to, Panie Pułkowniku – skomentował Maciejowik.

– Zobaczcie, Maciejowik te salony – zadrwił Dubieniecki. – Po­czujcie tę siłę. Bo jesteście wieśniak, z takiego gówna was wycią­gnęliśmy, a mamy na was takie papiery, że chuj! Dodatkowo, Ma­ciejowik, sytuację w tym kraju komplikują różne rzeczy. Kaczko­duk nieopatrznie rządzi i depcze mi po piętach.

– Zrobiło się przykro, Panie Pułkowniku – bronił się Maciejowik.

– A jak u was na prowincji? – Dubieniecki sondował sprawę. – Czy kaczyzm zbiera żniwo zwolenników?

– Ano… Tak, tak – chrząkał Maciejowik. – Rosną w siłę, ale idzie dogadać się z nimi.

– To dobrze – ucieszył się Dubieniecki – że mają takich ludzi. Z układnymi funkcjonuje się znacznie lepiej.

– Tych, co mieli niebezpiecznych, Panie Komendancie – pomylił się Maciejowik.

– Kurwa! – ryknął Dubieniecki.

– Panie Pułkowniku – poprawił się Maciejowik. – Mieliśmy takiego Gosiewę. Ten to był oddany sprawie partii, a potem prze­szedł do Kaczkoduka. – Ludziom służył, pomagał, a nam nie do­nosił, dlatego pozbyliśmy się dziada.

– Dobrze, Maciejowik – pocieszał się Dubieniecki. – Kaczka ma my­śleć, że ma wokół podwozia zaufanych ludzi, a my go weź­miemy od frontu. – Niech obsadza sępami. W odpowiednim mo­mencie, załatwimy go i po sprawie. Pracujcie na to Maciejo­wik, nie mogą tam być uczciwi, bo kurwa będzie niedobrze.

– Tak jest! Kacza rzesz…! – zaryczał, ale zreflektował się i urwał w pół zdania.

– Dobrze, że nie skończyłeś – dał do zrozumienia Pułkownik. –Pa­mię­tajcie Maciejowik, nie wspominać mi o Adolfie – zrugał wy­czyn. – Co mówiłem na każdym szkoleniu resortowym? – zapytał. – To ci przypomnę: „Mnie tu kurwa rewolucji nie potrzeba”. – Rób tak, aby było dobrze.

– Tak jest, Panie Pułkowniku – odparł Maciejowik.

– Teraz wypierdalaj, chyżo! – pożegnał się Dubieniecki. – Nie na­pijesz się wódki, szujo! – wydarł się. – A wiesz, dlaczego?

– Nie, Panie Pułkowniku – odpowiedział karnie Maciejowik. – Tar­nawa, to Prokopiuk – pierdyknął.

– Bo kurwa spierdoliliście! – warknął Dubieniecki. – Nie chcę sły­szeć więcej o Tarnawie z twoich ust, czy jak mu tam. Bzdety, to se Maciejowik, w dupę wsadźcie. – Dla mnie on jest sprawdzony i zwe­ryfikowany. – To Tarnawa, niczym chuj i ani centa inny. – Pa­miętaj! – Oni niebezpieczni są, a rodzina zacna. Mnie tu z nimi sojusze trzymają. – Z tobą wiąże mnie słuchanie kablowania, ale to się zmieni, bo nowe zadania otrzymasz – zakomunikował. – Nie­bawem to nastąpi, a teraz, cierpliwość ćwicz – dodał.

– Nie mogę wprost doczekać się, Panie Pułkowniku – komento­wał Maciejowi.

– A co, by na to powiedział Czartorych czy Radźwiłł? – postawił py­tanie, niewymagające od adresata odpowiedzi. – Kulczak wszel­ką fortunę gromadzi. – W ręku trzyma kasę, a my jego pro­mujemy. On kapitałowi przewodzi i jak Kulczak mówi, że kogoś trze­ba rozpierdolić, to ginie. Jak mówi, że się pomaga, to się po­maga. – My decydujemy i Kulczak jest tylko skarbnikiem, ale wie, co zagraża kasie. Gość wyczulony jest. – A hołota uważa, że dużo może?! – Gówno mogą w całej masie, Maciejowik. Ja was historii kur­wa, uczyć nie będę. – A teraz spierdalaj, bo cię zastrzelę! – wrzasnął.

– Tak jest! – odpowiedział Maciejowik.

Dubieniecki wyjął broń. Maciejowik wybiegł pośpiesznie i za­mknął za sobą, po cichu i delikatnie drzwi. Fikuśnie stawiał kro­ki, obawiając się o życie. Uczynił to na paluszkach w te pędy, jak go Pułkownik zawczasu wytrenował.

Dubieniecki pozostał w wielkiej sali.  Było w niej mnóstwo te­le­fonów, podsłuchów, teczek. Przychodzili różni agenci i infor­matorzy. Tu rozpracowywano wszystko.

Dubieniecki był bezpieczny, wolny i jednocześnie uzależ­niony od systemu, którego stał się strażnikiem.

Dzięki pieniądzom, wpływom i większym sprawom niż oj­czyzna, honor i pamięć, czuł się jebitnie.

Fragment satyry Wiocha. Powieść jebitna


Forbidden Seek po angielsku
Cooking page
Gallery page 


 

6 - walka o koryto, kaczyzm i inne zboczenia
Walka o koryto trwała długo… walczyli dzielnie, racząc się kieliszkiem, szklaneczką i cygarem. Bojownicy, represjonowani w myśli i powołani do czynu.

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.